W tym roku minęła setna rocznica objawień fatimskich. Nie mogłem więc nie iść „znowu” do Fatimy. Udałem się tam pieszo po raz trzeci, po moich marszach w 2001 i 2007 roku, co opisywałem na łamach „Królowej Różańca Świętego” Nie wiem, czy znowu opisywać tutaj tę drogę, zwłaszcza że w trzecim tegorocznym numerze pisałem już o mojej pielgrzymce z 2007 roku. Redakcja jednak „naciska”, żeby na koniec Roku Fatimskiego opisać jeszcze tę moją pielgrzymkę. Trochę mi trudno, bo wciąż nie okrzepłem i wszystko jest dosyć świeże.
Wróciłem z niej dwa tygodnie temu i wszystko mam jeszcze przed oczami. Ciągle czuję zmęczenie i ból. Czasami wydaje mi się, że wciąż idę. Zwłaszcza gdy śpię i budzę się, myśląc, że znów trzeba wstać, spakować się i iść 50 kilometrów, albo i więcej, żeby zdążyć do Maryi, na 13 października, na setną rocznicę Jej objawień i „cudu słońca”, dzięki któremu nawróciło się wielu ludzi.
Trudy pielgrzymowania
Wyszedłem 13 sierpnia, miałem więc na przebycie całej drogi tylko 61 dni, a do przejścia – około 3000 kilometrów. Myślę jednak, że było ich więcej, bo często musiałem iść innymi drogami, niż zakładałem, i błądziłem w większych miastach, szukając z nich wyjścia. Każdego dnia musiałem pokonywać średnio 50 kilometrów. Żeby tego dokonać, budziłem się o 4.00 rano i po 5.00 rozpoczynałem marsz. Zatrzymywałem się, gdy zgłodniałem i napotykałem supermarket albo żeby przeprać rzeczy w jakimś centrum handlowym lub na stacji benzynowej. Szedłem właściwie cały dzień do zachodu słońca. Kiedy zaczynał zapadać zmrok, rozbijałem namiot, myłem się wodą z butelki, jadłem coś i szedłem spać około 22.00, aby znowu po sześciu godzinach wstać i iść dalej. Kiedy było coś ciekawego na mojej drodze i straciłem czas na zwiedzanie, musiałem go później nadrabiać i robić więcej kilometrów. Z tego też względu nie mogłem sobie pozwolić, żeby np. skorzystać z czyjejś gościny lub poprzebywać dłużej w jakimś miejscu, lub zboczyć z drogi, żeby zobaczyć jakiś zabytek.
Właściwie byłem w ciągłym biegu, chcąc zdążyć do Fatimy. Czasami zmęczenie i ruch na drodze powodowały, że miałem już wszystkiego dość i myślałem, żeby rzucić to wszystko i wrócić do domu, by wreszcie porządnie się wykąpać, najeść, wyspać i odpocząć. Musiałem też walczyć z bąblami, bólem stóp, kręgosłupa i zęba, z samotnością i oczywiście z porannym chłodem, deszczem i upałem, a także z ciągłą drogą przez góry z ciężkim plecakiem. To wszystko jednak pomagała mi pokonać modlitwa różańcowa i świadomość, że fatimskie dzieci – Franciszek i Hiacynta – cierpiały jeszcze bardziej i swoje cierpienia ofiarowywały za nawrócenie grzeszników. Ja zrobiłem podobnie i może to pozwoliło mi dojść do końca, nie ustać w drodze do Fatimy albo nie podjechać, chociaż parę razy pojawiała się taka pokusa, kiedy ktoś chciał mnie podwieźć.
Najbardziej dołująca ze wszystkiego była jednak niemożność uczestniczenia we Mszy świętej, nie tylko w dni powszednie, lecz także w niektóre niedziele, bo kościoły będące na mojej drodze były pozamykane lub msza była w nich tylko raz w miesiącu. Tym bardziej tęskniłem wtedy za Polską, gdzie w każdą niedzielę, w każdej miejscowości, jest parę mszy świętych. Może Pan Bóg dał mi tego doświadczyć, abym docenił dobro, które mam na co dzień, a którego nie dostrzegam.
Była jeszcze jedna rzecz, która powodowała, że wahałem się, czy wracać, czy iść dalej. W zeszłym roku stwierdzono u mnie jaskrę, która prowadzi do nieodwracalnej utraty wzroku. Lekarz zalecił mi codzienne przyjmowanie kropli, które obniżają ciśnienie w oczach, a także odradził ciężką, fizyczną pracę, powodującą jego wzrost. Kiedy wyruszałem, nie zapytałem, czy nie ma przeciwwskazań dla mojej pielgrzymki do Fatimy, może chcąc uniknąć jawnego zakazu. Idąc, mimo że nie pracowałem, codziennie jednak narażałem się na wysiłek fizyczny, bo niosłem ciężki plecak i pokonywałem wiele kilometrów. Nie wiedziałem, czy gdzieś po drodze, w wyniku nagłego ataku jaskry, nie stracę wzroku i nie będę wiedział, dokąd iść. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i ruszyć w drogę. Skoro Maryja mnie wzywa, to zaopiekuje się mną i nie dopuści, bym utracił wzrok i zginął.
Czasami jednak zdarzały mi się chwile zwątpienia, zwłaszcza gdy niekiedy pod koniec dnia zaczynałem gorzej widzieć i miałem trudności z odczytywaniem nazw miejscowości. Myślałem wtedy, czy to nie jest początek utraty wzroku, czy następnego dnia nie obudzę się ślepy i co wtedy zrobię. Czy znajdę kogoś, kto mi pomoże, czy też rozjadą mnie samochody, których nie będę widział? Cały czas miałem świadomość, że jest to może moja ostatnia wyprawa i że mijanych krajobrazów już nigdy więcej nie zobaczę. Może dlatego robiłem bardzo dużo zdjęć, aby je utrwalić. Potem dotarło do mnie, że po co mam je utrwalać, skoro i tak, gdy stracę wzrok, nie będę ich mógł oglądać.
Wróćmy jednak na drogę do Fatimy. Wyszedłem 13 sierpnia w samo południe, po mszy świętej w moim parafialnym kościele w Luboniu pod wezwaniem św. Jana Pawła II i błogosławieństwie udzielonym mi przez księdza proboszcza Pawła Dąbrowskiego. Szedłem przez Czempiń, gdzie skorzystałem z gościny księdza proboszcza Andrzeja Wojciechowskiego, którego znam od lat z poznańskiej pielgrzymki na Jasną Górę, i księdza wikarego Oskara Nejmana. Następnie przez sanktuaria maryjne w Górce Duchownej i Osiecznej (o których wkrótce napiszę), gdzie z kolei skorzystałem z gościny księdza proboszcza Przemysława Koniecznego, którego również znam z pielgrzymek. Na tym skończyły się „luksusy” i dalej mogłem liczyć tylko na swój namiot, który rozbijałem w lasach, a gdy ich nie było – to gdzie się dało. Mijałem takie miasta jak Leszno, Wschowa, Głogów, Przemków, Szprotawa, Żagań, Żary, by w końcu w Łęknicy, gdy minęło pięć i pół dnia marszu, przekroczyć granicę polsko-niemiecką na Nysie Łużyckiej.
Dalej szedłem przez takie miasta jak: Bad Muskau, Hoyerswerda, Drezno, Chemnitz, Zwickau, Hof, Kulmbach, Bamberg, Kitzingen, Bad Margetheim, Heilbronn, Karlsruhe, aby po 15 dniach przejść granicę niemiecko-francuską na Renie i znaleźć się w Strasburgu, który jednak szybko opuściłem z braku czasu i dlatego, że zaczęło padać. We Francji deszcz padał często, dlatego wiele razy musiałem szukać schronienia w starych szopach, wiatach czy hangarach na maszyny rolnicze, pod mostem czy w dziecięcym domku na drzewie. Na szczęście Opatrzność zsyłała mi te miejsca, abym nie musiał spać na deszczu i dał radę dojść. W sumie zawsze, gdy robiło się już ciemno, udawało mi się znaleźć jakieś dobre miejsce, gdzie mogłem rozbić namiot lub schronić się przed deszczem, który padał lub wisiał w powietrzu. We Francji szedłem początkowo wzdłuż Renu, przez małe alzackie miejscowości, potem przez Belfort, Besancon, Bourg en Bresse, Lyon, St. Etienne, Le Puy, gdzie znajduje się jedno z najstarszych sanktuariów maryjnych we Francji, a które znalazło się dokładnie w połowie mojej drogi do Fatimy (napiszę o nim wkrótce), Rodez, Montauban, Auch, Tarbes i oczywiście Lourdes, bo jakby można je ominąć (je też wkrótce opiszę).
W końcu, po 24 dniach przeszedłem przez Francję i po 45 dniach od wyjścia znalazłem się w Saint Jean Pied de Port, ostatniej większej miejscowości we Francji, oddalonej o siedem kilometrów od granicy z Hiszpanią. Jest ona znana z tego, że przebiega przez nią Droga Świętego Jakuba, zwana Camino Frances (Drogą Francuską). Stąd większość pielgrzymów rozpoczyna swoją pielgrzymkę do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Stąd zostało mi około 900 kilometrów do Fatimy i 16 dni na ich pokonanie. Nie mogłem więc sobie pozwalać na żadne opóźnienia. Przekroczyłem granicę francusko-hiszpańską i szedłem wzdłuż głównej drogi szlakiem św. Jakuba. Po jakimś czasie jednak zszedł on z asfaltowej drogi i wszedł kamienistą ścieżką w las. Moje buty były już dziurawe i nie wytrzymywały tej drogi, dlatego wycofałem się na główną asfaltową drogę, którą następnego dnia, po nocy spędzonej w przydrożnym budynku pasterskim, wszedłem na przełęcz Ibaneta. Następnie zszedłem do Roncesvalles, gdzie w miejscowym klasztorze znajduje się schronisko dla pielgrzymów. Minąłem je i szedłem dalej, chcąc zdążyć przed pielgrzymami, którzy w coraz większej liczbie z niego wychodzili. Oni będą jednak szli szlakiem, a ja – główną drogą, aby oszczędzić buty i nogi.
Cały czas myślałem, że najgorsze już za mną, że wystarczy zejść z Pirenejów i już mam „z górki”, jednak czas pokaże, jak bardzo się myliłem. Zszedłem z gór, ale wkrótce pojawiają się następne, co prawda niższe, a droga cały czas jest pofałdowana, bo właściwie cała Hiszpania jest górzysta. Do tego doszedł upał, którego nie było we Francji i Niemczech. W ciągu dnia temperatura sięgała 35 stopni Celsjusza, mimo że był już koniec września i początek października. Z Roncesvalles zszedłem do Pampeluny, w której przenocowałem gdzieś w przydrożnych krzakach. Później szedłem Szlakiem Świętego Jakuba, tzn. jego rowerową wersją przez Puente la Reina, Estellę, Logrońo, Santo Domingo della Calzada, do Burgos, skąd zboczyłem ze szlaku na Valladolid, Salamankę i Ciudad Rodrigo.
Uciążliwa droga przez Hiszpanię i Potrugalię
Oprócz tego, że Hiszpania jest górzysta, to prawie wcale nie ma w niej lasów, przynajmniej na terenach, przez które szedłem. Czasami przez cały dzień trudno było znaleźć jakieś drzewa, a jeśli już były, to na ogrodzonych polach, na których pasły się byki. Krajobrazy były bardzo surowe, ale piękne, jednak brakowało miejsc, gdzie można by odpocząć. Przez 12 dni przeszedłem przez Hiszpanię i doszedłem do granicy z Portugalią. To 57. dzień od mojego wymarszu. Była północ z niedzieli, 8 października, na poniedziałek, 9 października, kiedy zasnąłem w namiocie na granicy po hiszpańskiej stronie. Zostały mi tylko cztery dni.
O 4.00 nad ranem, a właściwie o 5.00, bo w Portugalii obowiązuje czas letni, obudził mnie przymrozek. Szybko zwinąłem namiot i poszedłem, by nie zamarznąć. Dopiero kiedy wzeszło słońce, rozgrzałem się. Nareszcie pojawiły się lasy, które – gdy słońce było już wysoko – dawały cień, jednak były one bardzo suche i pełno było w nich much, które cały czas atakowały, chcąc dostać się do oczu, nosa i ust. Trzeba cały czas się od nich odganiać. Szedłem przez takie miejscowości jak: Sabugal, Penamacor, Castelo Branco, by w środę wieczorem, 11 października, dotrzeć do Proenca a Nova. Tutaj zauważyłem drogowskaz z napisem: „Tomar 75 km”, z którego było jeszcze jakieś 35 kilometrów do Fatimy, więc normalne spanie nie wchodziło w grę, jeśli chciałem zdążyć na uroczystości. Wyszedłem za miasto i położyłem się na karimacie pod drzewem, nie rozbijając namiotu.
Obudziłem się po dwóch godzinach, o północy się spakowałem i ruszyłem w drogę. Miałem tak iść przez całą noc, dzień i następną noc, przez Sertę, Cernache do Bonjardim, tereny, przez które przeszły pożary, aż do Tomar, do którego miałem dojść pod wieczór. Tam chciałem jeszcze zrobić zakupy w markecie i coś zjeść. Gdy zobaczyłem drogowskaz z napisem: „Fatima 50 km”, trochę się załamałem. Było ich jednak trochę mniej, bo jakieś 35–40 kilometrów. Ile było rzeczywiście, nie wiadomo. (cdn.)
00głosów
Oceń ten tekst
Krzysztof
Jędrzejewski
Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.