Poprzednio pisałam o rozłamie, który może powodować w rodzinie przyjęcie Słowa Bożego przez niektórych jej członków, a odrzucenie przez innych. Scena, nad którą dzisiaj się pochylę, ukazuje sytuację, gdy takiego rozłamu doświadczył Pan Jezus. Wers wcześniej ewangelista odnotował, że przyszli do Niego Jego krewni, chcąc powstrzymać Go od publicznej działalności i oskarżając przy tym o szaleństwo. Rozłam postępuje jednak dalej – religijne autorytety ludu występują ze złowrogim oskarżeniem o opętanie.
Ma Belzebuba! – jak przerażająco musiało zabrzmieć to w uszach uczniów! Belzebub to dość tajemnicza postać. Samo imię pochodzi od kananejskiego bóstwa z miasta Ekron. Niektórzy uważają, że bierze się ono od ironicznego zniekształcenia imienia Baala – Baalzebub znaczące tyle co „władca much”. Tak też szyderczo przekształca je Eliasz (por. 2 Krl 1,2-16 LXX). W innych tłumaczeniach: książę Baal – hebr. bel oznacza „pan”, a hebr. zvul to „wyniosły” lub „wysoki”. W 1 Krl 8, 13 słowo to odnosi się do Świątyni Jerozolimskiej wznoszącej się ponad świętym miastem. Idąc tym tropem, być może Belzebub to „pan świątyni”
Każda z możliwości pokazuje, że zły duch noszący to imię rościł sobie władzę nad światem oraz boski autorytet i tak był traktowany przez pogańskie ludy. Podobnie zresztą uważał szatan, kusząc Chrystusa: „Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je dać, komu zechcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje”(Łk 4 6-7). O ironio, mówił to do prawdziwego Władcy świata.
Wydaje się, że to mniemanie diabła o wszechwładzy nad światem towarzyszyło nie tylko jemu. Zadziwiająca jest reakcja uczonych w Piśmie. Widząc liczne cuda, dokonywane przez Pana Jezusa, znajdują jedno ich wytłumaczenie – muszą pochodzić od mocy piekielnych. Zastanawia mnie, jaki obraz Boga nosili w sobie ci znawcy Biblii, skoro dobro świadczone człowiekowi powiązali jednoznacznie z demonami, a nie ze Stwórcą, którego Księga Mądrości nazywa „miłośnikiem życia”(por. Mdr 11, 26). O niedorzeczności tego przekonania mówi Jezus – jak szatan miałby egzorcyzmować szatana? Jaki sens miałoby rozpętanie przez niego wojny domowej? Dodatkowo św. Jan Chryzostom zauważa: „Gdyby był opętany przez demona, nie mógłby okazywać tak wielkiej łagodności”. To Chrystus jest Tym, który obezwładnia pozornego mocarza, uzurpatora władzy nad światem i porywa jego łup, to jest człowieka będącego dotąd we władzy złego. Czyni to nie mocą księcia demonów, ale w zjednoczeniu z Ojcem przez Ducha Świętego. Dlatego bluźniący Jezusowi bluźnią jednocześnie Duchowi Świętemu.
Zamów to wydanie "Królowej Różańca Świętego"!
…i wspieraj katolickie czasopisma! Mnóstwo ciekawych tekstów o duchowości pompejańskiej oraz świadectwa!
Zobacz Zamów PDFCo jednak, gdy niewolnik nie życzy sobie uwolnienia? Czy to w ogóle możliwe, żeby odrzucić wybawienie? Cóż to za diabelska strategia, piekielny syndrom sztokholmski, w którym oprawca przedstawia się jako miłosierniejszy od Zbawiciela! Wróćmy do sceny, nad którą medytujemy, do uczonych w Piśmie przekonanych o wrogości Chrystusa. Ich postawa trwa do dzisiaj. Przejawia się w myśleniu o Bogu jak o demonicznej przeszkodzie na drodze do szczęścia. Zamiast miłośnika życia można przewrotnie widzieć wroga, odbierającego radość codzienności. Bóg w takim widzeniu staje się oszustem, którego najlepiej… oszukać albo odrzucić.
Strategii jest wiele, opisuje je zestawienie tradycyjnie nazywane grzechami przeciwko Duchowi Świętemu. Można sobie wmówić, że skoro Bóg jest miłosierny, to i tak przebaczy (więc np. można żyć w konkubinacie, czekając na odłożony na kilka lat ślub). Można wręcz przeciwnie – nie wierzyć w miłosierdzie i ukryć się w swoich grzechach jak w twierdzy, nie godząc się na ich wyznanie. Głos sumienia skutecznie zagłusza też uczynienie siebie prawodawcą – wiem lepiej, co jest dla mnie dobre, nie muszę konfrontować sumienia z przykazaniami i głosem Kościoła. To także uznanie, że Bóg kocha miłością wybiórczą, tych „poprawnych” bardziej, mnie mniej. Prowadzi to do zazdrości o wyobrażoną uprzywilejowaną pozycję bliźniego i wrogości wobec Boga, który rzekomo pomija w miłości. Wreszcie, można próbować Boga wprost oszukać, chcąc żyć według swoich zasad do śmierci, z zamiarem niezobowiązującej spowiedzi w agonii. A śmierć może przyjść jak złodziej. Bóg nie jest naiwnym starcem, nie jest naszym wrogiem, ale nie da się oszukać.
Nie chodzi więc o jeden czyn, ale o uparcie złą wolę, która posądza Boga o zło wobec człowieka. W dodatku taki upór ma w sobie rys absurdalnej przewrotności. W archetypie kreślonym przez ewangelię można zauważyć schemat: Bóg wychodzi z troską o znękanego człowieka (uzdrowienia, uwolnienia opętanych) – w odpowiedzi uczeni w Piśmie zarzucają Mu, że zagraża ich dobru („ma Belzebuba”). O takiej postawie grzechu pisał św. Augustyn: „jest nim zatwardziałość serca zachowana aż do końca życia, przez którą człowiek odmawia przyjęcia odpuszczenia grzechów w jedności Ciała Chrystusowego, które ożywia Duch Święty. (…) Jeśli więc temu darowi łaski Bożej ktokolwiek by się sprzeciwił, opierał lub byłby w jakikolwiek sposób obcy aż do końca swego życia, nie zostanie mu to przebaczone ani w tym, ani w przyszłym życiu, bo to jest grzech tak ciężki, że zawierają się w nim wszystkie inne”
Nie można jednak tracić nadziei. Jeden akt nieufności, nawet butnej czy bezczelnej, wobec doświadczanego od Boga dobra, nie przekreśla możliwości nawrócenia. Pocieszająca jest myśl św. Ambrożego: „Chrystus nie powiedział: nie będą odpuszczone bluźniącemu, a następnie pokutującemu, ale: bluźniącemu i trwającemu w bluźnierstwie, bowiem godna pokuta rozwiązuje wszystkie grzechy”. Przecież nawet z faryzeuszami i uczonymi w Piśmie Pan Jezus toczył wiele rozmów, mimo ich jawnej niechęci. Wiele razy dostawali oni szansę na zmianę myślenia i opowiedzenie się po stronie prawdy o wcielonym Bogu miłosierdzia. Aż do ostatniego oddechu, niczym Dobry Łotr, mamy szansę na nawrócenie. Drżę jednak przed myślą, że każdy kolejny dzień zatwardziałości serca czyni powrót trudniejszym. Święty Jan Apostoł pisze w swoim liście o grzechu, który sprowadza śmierć (por. 1 J 5, 16). Można zabrnąć zbyt daleko, do punktu, w którym skamieniałe serce nie będzie już zdolne do powrotu, do skruchy.
Poza tą ostateczną postawą odrzucenia Boga, tą odciskającą się piętnem na całym życiu aż po ostateczny wybór, warto przyjrzeć się drobnym, codziennym wyborom, a nawet odruchowym reakcjom i myślowym koleinom. Postrzeganie Boga jako zagrożenia to jeden ze skutków grzechu, wpisany w upadłą naturę człowieka. Od czasu, kiedy Adam w raju chował się z lęku przed Bogiem, każdemu z nas bez działania Ducha Świętego trudno jest Mu zaufać. Myślę o sytuacjach, kiedy wybór uczciwości albo prawdomówności wydaje się wiązać ze stratą. Jak wiele wysiłku rozumu i woli potrzeba, żeby dostrzec wtedy realne dobro wypływające z zachowania przykazań. Przypomina mi się także lęk licznych noszących pragnienie oddania się Maryi w niewolę miłości zgodnie z pismami św. Ludwika de Montfort. Wielu towarzyszy przeświadczenie, że po takim akcie przyjdzie próba, oznaczająca ciąg nieszczęść, chorób i życiowych klęsk. To ten sam schemat, w którym Bóg i Jego Matka nie są najlepszym oparciem i schronieniem, a iście diabelskim wrogiem pogrywającym sobie z człowiekiem. Ten rys nosi pokusa oskarżenia Boga o cierpienie, o choroby (może zwłaszcza choroby dzieci). Demon wydaje się wtedy nieustannie syczeć do ucha: On nie jest dobry, bawi się tobą, nie ufaj Bogu – jakby chciał zarzucić na najlepszego Ojca własne, plugawe łachy.
Mam jedną obronę – piszę to jako osoba znająca smak choroby i związanych z nią ograniczeń i pokus. Chronię się pod płaszcz Maryi, mojej najczystszej Matki. Ona najlepiej zna Syna – Mocarza, który wyrywa mnie spod panowania demonicznych ciemności. Ona nawet w najstraszniejszej pustce nie uległa pokusie oskarżenia Boga o wrogość. Niepokalana, miażdżąca moc Belzebuba, pełna Ducha Świętego!
Agata Skorupska-Cymbaluk