O współczesnej mariologii rozmawiamy ze Sławomirem Zatwardnickim, adiunktem na Papieskim Wydziale Teologicznym we Wrocławiu, wykładowcą, autorem wielu artykułów oraz dziewiętnastu książek, w tym wydanej ostatnio „Msza. Dlaczego nie?”. Nasz rozmówca jest zaangażowany w działalność ewangelizacyjno-formacyjną, odpowiedzialny za jedną z filii Szkoły Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji Świętej Maryi z Nazaretu Matki Kościoła. Jest żonaty, ma pięcioro dzieci.
Czy nie ma Pan wrażenia, że język współczesnych książek teologicznych jest dość trudny do przyjęcia dla przeciętnego czytelnika, czasem nieco napuszony? Czy o sprawach trudnych można pisać w sposób prosty i nieszablonowy?
Rzeczywiście w Polsce jest z tym duży problem. Z tego, co obserwuję, w USA profesorowie teologii potrafią jednocześnie być dobrymi popularyzatorami. Arcyteologiczne treści udostępniają prostym językiem w publikacjach i konferencjach. W swoich książkach nie stronię od języka publicystycznego, lubuję się w metaforach, a nawet hiperbolach. Pół żartem, pół serio – ktoś, kto o kwestiach teologicznych pisze nudno, powinien się z tego spowiadać. Dotyczy to również tematyki maryjnej: jak można bez pasji pisać o Najświętszej Maryi Pannie, tym przecudownym stworzeniu Bożym?
Pojawiają się głosy krytyków, szczególnie w ruchach charyzmatycznych, którzy uważają, że tematy mariologiczne są przesadnie eksponowane, co przesuwa akcenty wiary z Jezusa na Maryję, z Boga na człowieka.
To właśnie jeden z głównych powodów, dla których napisałem książkę „Maryja. Dlaczego nie?”. Rzeczywiście, w środowiskach charyzmatycznych, z których notabene się wywodzę, rozpanoszyło się pewne nieporozumienie. Chrystocentryzm pomylono z „tylko Chrystus”, a kontakt z Pismem Świętym sprowadza się często do literalistycznego odczytania tekstów natchnionych. Wystarczy jednak wziąć do jednej ręki Biblię, a do drugiej Katechizm Kościoła katolickiego, żeby święte księgi przeczytać zgodnie z Tradycją. Wtedy okaże się, że we właściwie rozumianym chrystocentryzmie musi się znaleźć miejsce również dla Maryi.
Czy i jak polemizowałby Pan z twierdzeniem, że kult maryjny przesłania Chrystusa?
Bez przesady można powiedzieć, że bez odkrycia Osoby i misji Matki Bożej sam Bóg nie zostanie we właściwy sposób uwielbiony. Dlatego nie należy bać się rzekomo przesadnego oddawania czci Najświętszej Maryi Pannie. Oczywiście zachowując przy tym konieczne rozróżnienie na to, co należy się Jej, a co Bogu. W teologii przywołuje się czasem termin latria na określenie uwielbienia i adoracji należnych jedynie Bogu, oraz termin dulia wyrażający cześć zarezerwowaną dla świętych. Na tym tle kult Matki Bożej oddawać miałoby pojęcie hiperdulia. W swojej książce polemizuję z takim podziałem, bo sugeruje on, że kult maryjny to spotęgowany kult świętych – coś jak różnica między sklepikiem na rogu ulicy a hipermarketem. Wydaje mi się, że Niepokalanej należy się nabożeństwo innego rodzaju. Przestrzegałbym jednak tych, którzy z zewnętrznych pozorów wnioskują, że czciciele Najświętszej Maryi Panny swoim kultem przesłaniają kult należny Bogu. Proszę sobie wyobrazić rodzica, który klęczy przed swoim dzieckiem, bo na przykład wiąże mu sznurówki u butów. Zewnętrznie wygląda to tak samo, jakby klęczał przed Najświętszym Sakramentem. A przecież jest istotna różnica między jednym a drugim aktem.
Czy nie uważa Pan, że pojawia się jednak niebezpieczeństwo „ckliwości”, kiedy wiarę wyraża się tylko emocjonalnie, co nie idzie w parze ze zdrową pobożnością maryjną i wiedzą o nauczaniu Kościoła. Czy to rzeczywiste problemy, czy może leżą one gdzie indziej?
Jeśli widziałbym gdzieś rzeczywisty problem, to pewnie w niedostatkach ewangelizacji i formacji, które sprawiają, że u niektórych osób może nastąpić rzeczywiste zachwianie proporcji między stosunkiem do Boga i Maryi, czy – jak Pan sugeruje – między rozumem a emocjonalnością. Życie jest pełne skrajności, a jedną z nich jest ckliwość ludu bożego z jednej strony, a chłód teologów z drugiej. Swój kamyk do tego ogródka dokładają też kaznodzieje, którzy nieraz głoszą „bezradne” homilie z okazji świąt maryjnych. Gdybym był duszpasterzem, wysłałbym wszystkich członków róż różańcowych na kurs ewangelizacyjny, a wszystkich zewangelizowanych na nabożeństwa maryjne – może to rozwiązałoby problem.
Klasyczne dzieła maryjne, m.in. św. Ludwika Grignon de Montfort, Alfonsa Liguoriego cieszą się dużą popularnością, podobnie jak nowsze publikacje, np. ks. Dominika Chmielewskiego. Skąd się bierze takie zainteresowanie czytelników tematyką maryjną?
Powodów jest wiele: od zamętu, w którym żyjemy, a który powoduje, że ratunku wypatrujemy w Maryi, przez charyzmę niektórych czcicieli Maryi, zapalających innych do maryjnej formy duchowości, aż po najgłębszy zamiar boży realizujący się na naszych oczach. Inspiruje mnie przesłanie Apokalipsy, z której dwunastego rozdziału wynikałoby, że w historii zbawienia można wyróżnić szczególne okresy. Z grubsza rzecz biorąc, po tym, jak Mesjasz wykonał swoje dzieło, musi przyjść czas na walkę Niewiasty, wspieranej przez Kościół, z mocami ciemności (w tekście natchnionym Kościół jest symbolizowany przez ziemię). Nie oznacza to oczywiście, że Chrystus się wycofał – chodzi o to, że obiektywne zbawienie musi zostać teraz przeżyte subiektywnie, przez wierzących. Chyba na tym etapie się znaleźliśmy.
Czy ma Pan jakąś szczególną, preferowaną formę nabożeństwa do Maryi?
Jestem trochę takim synem marnotrawnym, który latami wraca do Matki, od której odszedł właśnie z tego powodu, który krytykuję w swojej książce. Po nawróceniu trafiłem do wspólnoty, która postawiła Chrystusa w swoim centrum. I, jak to często bywa, poza centrum nie było już „nie centrum”. Jak się okazuje, droga powrotu nie jest łatwa – kilka kroków naprzód i jeden zachowawczy do tyłu. Najbardziej cenię sobie chyba pobożność ucznia polegającą na „wzięciu Maryi do siebie”, zgodnie z Jezusowym poleceniem-testamentem z krzyża.
Przez lata ceniłem bardziej naśladowanie cnót Maryi, a także pewnego „ducha maryjnego”, którego dostrzegamy po owocach w czasie prowadzenia sesji Szkoły Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji Świętej Maryi z Nazaretu Matki Kościoła. Ale z biegiem czasu dostrzegam coraz wyraźniej, że temu wszystkiemu musi towarzyszyć również nabożeństwo. Innych z kolei zachęcam przede wszystkim do refleksji biblijnej i teologicznej nad tą wyjątkową Postacią, jaką jest Pełna Łaski. W pewnym sensie jest to studnia bez dna, do ciągłego odkrywania.
Chciałoby się rzec, że o Maryi napisano już wszystko. Czy tę tezę da się obalić?
Moja poprzednia książka o Maryi zatytułowana „Pomoc przeciw nieprzyjaciołom Twoim, czyli jak chwalić Maryję i bronić Jej godności” ma kilkaset stron. I wcale nie mam przekonania, że powiedziałem już wszystko. Przeciwnie, mam wrażenie, że dopiero zasygnalizowałem pewne sprawy warte dalszej medytacji.
Poza tym z wiarą i teologią (czyli wiarą poszukującą rozumienia) jest tak, że każde pokolenie, a nawet każdy poszczególny wierzący, musi od nowa odkrywać to, w co wierzy Kościół. Z tej perspektywy też da się obalić ewentualne stwierdzenia, że powiedziano już wszystko. „O Maryi nigdy dość” – jak się nieraz mówiło, choć nie zawsze ze zrozumieniem.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marek Woś