Pieszo do Róży Duchownej w Montichiari cz. 2

Kiedy ostatnio pisałem o tym, jak z łatwością przekraczałem granicę naszego kraju, nie spodziewałem się, że w tak krótkim czasie świat, w którym żyjemy, ulegnie takim zmianom. Czy w ogóle jeszcze możliwe będą moje pielgrzymki, skoro nie mogę pójść na mszę do mojego kościoła parafialnego?Czy będę mógł jeszcze swobodnie i bez strachu przed zarażeniem chodzić po świecie, skoro nie mogę swobodnie przemieszczać się po swoim mieście czy iść do lasu? Miejmy nadzieję, że ten zły czas szybko przeminie i już wkrótce znów będziemy mogli cieszyć się z piękna świata podarowanego nam przez Boga. Tymczasem wracajmy na pielgrzymi szlak do Matki Bożej Róży Duchownej w Montichiari.
Grób św. Zdzisławy
Grób św. Zdzisławy Fot. © K. Jędrzejewski
Ostatnio opis swojej drogi zakończyłem pod krzyżem na trójstyku granic Polski, Czech i Niemiec, niedaleko Porajowa, gdzie doszedłem w środę rano 18 września. Przechodzę stamtąd na czeską stronę, kierując się w stronę Hradka nad Nysą, by stamtąd iść przez góry i lasy do miejscowości Jablonne. Po drodze moją uwagę przykuwa jednak znajdujący się na górze zamek Lemberk, do którego postanawiam zboczyć z głównej drogi. Kosztuje mnie to trochę wysiłku, bo podejście jest dosyć ostre, daje jednak dużą satysfakcję, bo zamek jest bardzo piękny i tajemniczy, chociaż z braku czasu nie mogę go dokładnie zwiedzić. Za to zejście z góry malowniczą ścieżką przez stary park i wzdłuż stawu rekompensuje wcześniejszy trud. Jeszcze wtedy nie wiem, dlaczego tam zboczyłem z drogi, chociaż wkrótce się to okaże. Przede mną rozciąga się Jablonne, niewielkie miasteczko, nad którym góruje wielka świątynia pw. św. Wawrzyńca, która ma nadany jej przez papieża status bazyliki mniejszej. Oczywiście od razu udaję się do niej, aby się pomodlić. W środku jest pusto, tylko starsza kobieta i młoda dziewczyna układają kwiaty przy ołtarzu. Świątynia jest potężna, wzniesiona w pięknym barokowym stylu i zagadką jest, dlaczego powstała w tak niewielkim miasteczku. Kiedy po modlitwie już mam wychodzić, widzę w bocznym ołtarzu przy wyjściu figurę Matki Bożej z Dzieciątkiem, a pod nią w szklanej gablocie czaszkę i portret, jak głosi napis, św. Zdzisławy. Pod ołtarzem przez kratę w podłodze widać trumnę z jej relikwiami, która jest w krypcie. Już mam wychodzić, kiedy nagle przy drzwiach spostrzegam stare schody prowadzące do podziemi. Kierowany nagłym impulsem postanawiam zejść tam, ku nieznanemu. Początkowo nie używam światła, ciemność jest jednak tak wielka, że bez latarki, którą na szczęście mam w kieszeni, nie miałbym żadnych szans. Chodzę korytarzami pod świątynią i czuję lęk, jakby za chwilę miała mi się ona zawalić na głowę. Jest tutaj niesamowicie i strasznie, zwłaszcza gdy dochodzę do komnat, w których znajdują się trumny. Chociaż wiem, że ci, którzy w nich spoczęli, już dawno nie żyją, to wyobraźnia pracuje, podsuwając scenariusze z najstraszniejszych horrorów, mówiące, że martwi zaraz powstaną. Najgorsze jest to, że zaczyna mi gasnąć latarka i nie wiem, czy nie zabłądzę w tym upiornym labiryncie. W końcu pojawia się jednak światło w tunelu. Odnajduję kryptę z trumną z relikwiami św. Zdzisławy i lęk znika. Ona „nie zaatakuje” mnie, bo jest już w Niebie. Modlę się do niej i wkrótce odnajduję drogę do wyjścia. Z radością witam światło słońca, gdy wychodzę przed świątynię. Teraz już wiem, że powstała tutaj, aby uczcić miejsce spoczynku największej czeskiej świętej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim była św. Zdzisława i dlaczego poszedłem akurat do zamku w Lemberku. Myślę, że to ona w jakiś tajemniczy sposób mnie do siebie przyciągnęła, abym idąc do Montichiari, nawiedził miejsca jej śmierci i pochówku, w 800. rocznicę jej urodzin.
Fasada katedry w Pradze
Fasada katedry w Pradze Fot. © K. Jędrzejewski
Oto jej krótka sylwetka: św. Zdzisława przyszła na świat ok. 1219 r. w Kriżanowie, jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa. Jej ojcem był burgrabia Przybysław, a matką Sybilla, która przybyła na Morawy aż z Sycylii. Zdzisława była postacią nietuzinkową, bo już w wieku siedmiu lat uciekła z domu i chciała zamieszkać sama w leśnej pustelni, aby oddawać się modlitwie i kontemplacji. Po paru dniach odnaleziono ją jednak i pilnowano, by więcej nie uciekała. Później chciała wstąpić do klasztoru, aby całkowicie ofiarować swoje życie Chrystusowi, jednak nie dane jej to było – gdy miała 15 lat, wydano ją za mąż za Havla z Lemberka. Od tego czasu zamieszkała w jego zamku, gdzie poświęcała się modlitwie, postom i umartwianiu, jednocześnie godząc to wszystko z rolą żony i matki. Urodziła i wychowała czworo dzieci. Chociaż początkowo nie kochała swojego męża, bo ofiarowała się Chrystusowi, w końcu jednak zrozumiała, że to On pragnie, aby była dobrą żoną. Równocześnie rozwijała działalność charytatywną, pomagając najuboższym i pielgrzymom, a także budując szpitale, w których sama posługiwała, lecząc chorych. Przypisywano jej wiele cudownych uzdrowień, a nawet wskrzeszeń. Zbudowała także klasztory dominikańskie w Turnowie i Jablonnem. Nie ograniczała się jednak tylko do ich fundowania, ale sama nocami, kiedy mąż nie widział, wznosiła klasztorne mury. Ponieważ nie mogła wstąpić do klasztoru, została tercjanką dominikańską. Zmarła na gruźlicę w opinii świętości, w zamku w Lemberku w 1252 r., w wieku zaledwie 33 lat. Została beatyfikowana dopiero w 1907 r. przez papieża Piusa X, a świętą ogłosił ją Jan Paweł II w Ołomuńcu, 21 ma­ja 1995 roku. Jest patronką młodych żon i matek. Jej wspomnienie obchodzimy 1 i 3 stycznia oraz 30 maja. Robię jeszcze parę zdjęć przed bazyliką i opuszczam Jablonne. Kieruję się piękną drogą wśród łąk i pól, na których pasą się sarny, a na horyzoncie widać malownicze pagórki i chociaż początkowo się chmurzy, a nawet lekko kropi, to jednak wkrótce wychodzi słońce. Do oddalonego o 13 km Mimonia idę nieco ponad trzy godziny. Gdy wychodzę z niego, jest po 18, więc idę jeszcze jakąś godzinę i rozbijam namiot, jeszcze przed zmrokiem, gdzieś w lesie przy drodze. Jest dobrze, czuję, że Bóg jest bardzo blisko. Następnego dnia budzę się po 4, by wyruszyć jeszcze przed wschodem słońca, nim zejdzie rosa. Okazuje się, że spałem niedaleko małej osady Hradczany, leżącej nad jeziorem, z którego jeszcze przed świtem powstają poranne mgły. Kiedy mijam kolejne jezioro, jest już jasno i widać na jego przeciwległym brzegu piękne pagórki, a na jednym z nich kolejny zamek. Wszystko wygląda jak w bajce, więc chcąc zostać tu chwilę dłużej, siadam na brzegu i jem śniadanie. Dalej idę przez następne miejscowości, takie jak Doksy, Okna i Lobec, gdzie kręta droga wiedzie przez lasy pełne tajemniczych skał, aż do miasteczka Mszeno, w którym jestem po 15. Stamtąd idę prostą drogą wśród pól, by pod wieczór rozbić namiot w lesie przed miastem Mielnik. Całe szczęście, bo następnego dnia okazało się, że dalej nie ma już żadnych drzew, a droga za miastem stała się bardzo ruchliwa i niebezpieczna. Jest to główna droga do Pragi i idę nią cały czas aż do miejscowości Libeznice, gdzie wchodzę na mniejszą, która prowadzi mnie już do przedmieść Pragi. Tutaj pytam ludzi, którędy iść do centrum, wszyscy mówią mi jednak, że to bardzo daleko, i radzą wsiąść do tramwaju albo autobusu. Najgorsze jest to, że każdy pokazuje mi inny kierunek. W końcu na szczęście znajduję ścieżkę rowerową prowadzącą nad Wełtawę. Chcę jak najprędzej dostać się nią na Hradczany, aby zdążyć jeszcze przed zamknięciem nawiedzić katedrę św. Wita.
Witraż z katedry w Pradze wykonany według projektu Alfonsa Muchy
Witraż z katedry w Pradze wykonany według projektu Alfonsa Muchy Fot. © Wikicommons
Jednak na górze, kiedy mijam bramkę bezpieczeństwa po kontroli plecaka i staję pod monumentalnymi wieżami katedry, okazuje się, że właśnie zamknięto do niej wejście. Idę do punktu zakupu biletów, by spróbować jakoś się dostać, sprzedawczyni mówi mi jednak, że już jest zamknięte i żebym przyszedł jutro. Jutro już niestety będę daleko stąd. Spóźniłem się 15 minut, nie wiedząc, że katedra jest otwarta tylko do 17. Przygnębiony tą sytuacją próbuję zwiedzić pobliską bazylikę św. Jerzego, jednak ona także jest już zamknięta. Idę jeszcze na Złotą Uliczkę, ale tam jest mnóstwo ludzi. Zrezygnowany chcę odejść, gdy w pewnej chwili widzę ochroniarza, który wypuszcza ludzi wychodzących z katedry. Podchodzę do niego i mówię mu, że wiem, iż już jest zamknięte, ale czy mógłby mnie wpuścić, bo podążam pieszo z Polski i chciałbym tylko chwilę się pomodlić. Uśmiecha się i serdecznie ściska mi rękę, mówiąc, że przecież po to zbudowano tę katedrę, i zaprasza mnie do środka. Wchodzę, dziękując mu, a zwłaszcza Bogu, że postawił go na mojej drodze. Dzięki temu mogę się do Niego pomodlić w tych wspaniałych wnętrzach, bez tłumu turystów, i oddać cześć relikwiom świętych: Wita, Wacława, Wojciecha i Jana Nepomucena, które znajdują się w tej katedrze. O każdej z tych postaci, jak i o samej świątyni, trzeba by napisać osobny artykuł. Całe szczęście, że udało mi się nawiedzić tę świątynię, bo bez tego mój pobyt w Pradze trochę straciłby sens. Opuszczam katedrę i żegnam się z ochroniarzem. Kiedy mówię mu, że będę szedł dalej, przez Przybram do Włoch, życzy mi, żeby Pan Bóg mi błogosławił w dalszej drodze. Podziwiam jeszcze piękną panoramę Pragi, która roztacza się z hradczańskiego wzgórza, robię parę zdjęć i schodzę w dół do Wełtawy. Daję sobie spokój z nawiedzeniem praskiego Loreta, które na pewno też już jest zamknięte. W końcu dochodzę do mostu Karola na Wełtawie, w której wodach św. Jan Nepomucen poniósł śmierć męczeńską w 1393 r., po tym jak go do niej strącono. Była to kara za to, że nie chciał zdradzić królowi Wacławowi IV tajemnicy spowiedzi jego żony Zofii Bawarskiej. Od tamtej pory stał się on patronem dobrej spowiedzi, a od chwili kanonizacji w 1729 r. jego figury zaczęto stawiać w pobliżu mostów i w centrach miast w całej środkowej Europie, aby strzegł ich przed powodziami. Pierwsza powstała w miejscu jego stracenia. Do dzisiaj jest ona masowo odwiedzana przez tysiące turystów, którzy pocierają płaskorzeźbę przedstawiającą tego świętego, wierząc, że zapewni im to szczęście. Poza tym most Karola, którego budowę rozpoczął król Karol Luksemburski w 1357 r., a który mierzy ponad 500 m, przyozdabiają jeszcze dziesiątki figur innych świętych. Jednak wśród zgiełku trudno tutaj o skupienie i kontemplację jego piękna. Chcę uciekać stąd jak najprędzej i chyba wszyscy chcieliby, wiedząc, że za parę miesięcy będzie tu epidemia. Tymczasem nikt jeszcze nie wie, co będzie wkrótce, jednak jakoś instynktownie niepokoi mnie ten tłum ludzi z całego świata. Może dlatego jest ich tylu, że jest akurat piątkowy wieczór. Przeciskam się z plecakiem wąskimi uliczkami, chcąc dostać się jeszcze na Rynek Starego Miasta, żeby zobaczyć wieżę ratusza ze słynnym praskim zegarem, na którym o każdej pełnej godzinie ruchome figury obwieszczają upływający czas. Dochodzę tutaj punktualnie o 19, kiedy zaczyna się „widowisko”. Największe wrażenie robi Śmierć potrząsająca dzwonkiem i klepsydrą, która ma przypominać o swojej nieuchronności i przemijalności czasu. Nie wiem jednak, czy trafia to do zgromadzonego tutaj parotysięcznego tłumu. Raczej wszyscy dobrze się bawią, próbując jej nie dostrzegać, żeby tylko o niej nie myśleć. Idę jeszcze kawałek dalej na Stary Rynek, po którym spacerują ludzie, przyglądając się występom różnych kuglarzy. Jedni są przebrani za pięciometrowe misie, aby chętni robili sobie z nimi zdjęcia. Inni żonglują piłkami, tańczą, grają lub śpiewają. Marcin, który do oklaskującej go publiczności mówi po angielsku, że jest z Polski, robi fire show, to znaczy zionie ogniem i żongluje zapalonymi pochodniami. Oglądam chwilę to wszystko, muszę jednak już iść, bo za chwilę robi się ciemno. Przez kolejny most przechodzę powtórnie na drugą stronę rzeki. Przychodzi mi do głowy, żeby przespać się gdzieś w parku, jednak pełno tam młodzieży i nie wiem, jak długo będą „balować”. Idę więc wzdłuż Wełtawy, aż okolica staje się na tyle spokojna, żeby rozbić namiot nad rzeką, na krańcach Pragi. Noc jest bardzo zimna, może dlatego że chłód ciągnie od wody. Co chwilę budzę się zziębnięty. Jeszcze przed 4 wstaję i zwijam namiot; chcę wyruszyć, żeby się rozgrzać. Tego dnia będę szedł spokojnymi drogami przez piękne, małe podpraskie miejscowości, takie jak Vszenory i Rovnice. W końcu, ok. 15, docieram do Mniszka pod Brdami, gdzie modlę się w tamtejszym kościele. Stamtąd starą zapomnianą drogą, równoległą do autostrady, dochodzę do miasteczka Dobriś z pięknym pałacem i ogrodem, do którego wchodzę tylko na chwilę, bo jest już po 18. Muszę więc iść dalej, drogą wśród pól, by przed zmrokiem dojść do lasu przed Rosovicami, gdzie rozbijam namiot. Ta noc jest ciepła i śpi mi się bardzo dobrze, może dlatego że znowu jestem w lesie. Następnego dnia jest niedziela, niestety nie mogę jednak dłużej pospać, bo chcę jak najprędzej dojść na mszę w sanktuarium maryjnym na Świętej Górze [Svata Hora] w Przybramie [Pribram] . Droga biegnie wśród pól i łąk, przez wioski Rosovice i Pićin, aż do samego Przybramia, z którego centrum aż na Świętą Górę wiodą kryte schody. Na miejscu jestem o 9.30, choć już godzinę wcześniej widziałem z daleka wieże sanktuarium i wydawało się ono tak blisko, że chciało się biec, żeby jak najszybciej być przy Niej. Od razu wchodzę do środka, mimo że właśnie trwa msza święta i jest kazanie, nie zważając jednak na nie i na tłum ludzi, klękam, żeby się z Nią przywitać. Po mszy cudowna figurka, ubrana w sukienkę, jest wystawiana i wszyscy idą oddać jej cześć, więc idę i ja. Modlę się jeszcze chwilę, dziękując Maryi, że pozwoliła mi tutaj szczęśliwie dotrzeć, i proszę Ją o siły i opiekę na dalszą drogę. Modlę się też za tych wszystkich, w których intencjach idę. Potem mam jeszcze trochę czasu w oczekiwaniu na następną mszę, która jest o 11, więc podziwiam krużganki, w których umieszczono obrazy licznych cudów za sprawą Maryi. Robię zdjęcia i idę zjeść śniadanie w pobliskim parku. Na następnej mszy kościół znowu jest pełen ludzi. Jestem szczęśliwy, że mogę być tutaj w tę piękną, słoneczną niedzielę i wraz z nimi modlić się w języku podobnym do naszego. Może jednak z Czechami nie jest tak źle i zaczęli wierzyć, jak kiedyś, kiedy to sanktuarium przyciągało tysiące pielgrzymów. Święta Góra – najbardziej znane z czeskich sanktuariów; znajduje się w górniczym mieście Przybram założonym w 1216 r., w którym wkrótce potem wzniesiono kościół pw. św. Jakuba. W 1406 r. Przybramowi nadano prawa miejskie. W pobliskich kopalniach od średniowiecza wydobywano srebro i rudę ołowiu, a w czasach komunizmu uran. Początki sanktuarium górującego nad miastem sięgają XIII w., kiedy to w 1260 r. rycerz Malovec postawił na wzgórzu kapliczkę ku czci Matki Bożej. Miało to być jego wotum dziękczynne za cudowne ocalenie przed zbójcami, które Jej zawdzięczał. Następnie przybył tutaj abp praski Arnost z Pardubic, który wyrzeźbił figurkę Madonny z Dzieciątkiem i umieścił ją w kapliczce. W czasie wojen husyckich i wojny 30-letniej figurka była ukrywana w miejscowych kopalniach srebra. W 1631 r. kapliczka została zniszczona i sprofanowana przez wojska saskie. Do 1632 r. kult Maryi miał znaczenie lokalne, jednak za sprawą Jana Prochazka, niewidomego żebraka z Pragi, wszystko się zmieniło. Miał on sny, w których dostał polecenie udania się do kapliczki z figurką Maryi na górze w Przybramie. Przyszedł tutaj ze swoim 10-letnim wnukiem i po parodniowej modlitwie, 10 czerwca, odzyskał wzrok. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po okolicy, a wkrótce po całym kraju. Zewsząd zaczęli przybywać chorzy z nadzieją na uzdrowienie. Następnych cudów przybywało, bo Maryja wysłuchiwała modlitw wiernych. W 1634 r. przybył tu cesarz Ferdynand II z synem, co podniosło rangę tego miejsca. Z czasem liczba pielgrzymów zwiększyła się do tego stopnia, że w miejscu kapliczki postawiono sanktuarium, które stopniowo rozbudowywano. Opiekę nad nim przejęli jezuici, którzy w latach 1660–1673 zbudowali na wzniesieniu wspaniały kościół, otoczony czterema narożnymi wieżami połączonymi krużgankami. Poświęcenia świątyni dokonał 27 sierpnia 1673 r. praski abp Mateusz Sobek, a trzy dni później sanktuarium odwiedził i hojnie obdarował cesarz Leopold I. Z całych Czech, Austro-Węgier i Europy przybywały corocznie na Świętą Górę setki tysięcy pielgrzymów. Udokumentowano ponad tysiąc cudownych uzdrowień. O skali kultu Maryi niech świadczy to, że 22 czerwca 1732 r., kiedy odbyła się pierwsza koronacja figurki, towarzyszyły jej ośmiodniowe uroczystości, w czasie których codziennie odprawiano 70 mszy świętych! Dla wygody pielgrzymów i aby zapewnić im schronienie, z centrum miasta na szczyt Świętej Góry zbudowano ponad kilometrowej długości kryte schody. Jednak niestety po kasacji zakonu jezuitów i konfiskacie ich majątku sanktuarium przeszło pod zarząd miejscowych proboszczów, którzy nie mieli na utrzymanie go wystarczających środków, przez co zaczęło ono podupadać. W 1861 r. opiekę nad nim powierzono ojcom redemptorystom, którzy dokonali wielu remontów i dobudowali nowy budynek klasztorny. W 1903 r. świątynię poddano konserwacji, a w 1905 papież Pius X nadał jej status bazyliki mniejszej, jako pierwszej nie tylko w Czechach, ale w całych Austro-Węgrzech. Lata świetności znowu powróciły, jednak nie na długo, bo wkrótce wybuchły dwie wojny, a później nastał czas komunizmu, który okazał się jeszcze gorszy niż one. W 1950 r. władze nakazały redemptorystom opuścić sanktuarium i przez 40 lat pozbawione ich opieki znowu niszczało. Po upadku komunizmu powrócili tu i do dziś sprawują nad nim opiekę. W 2005 r., z okazji stulecia nadania świątyni tytułu bazyliki mniejszej odbyła się narodowa pielgrzymka do niej. Dzisiaj sanktuarium na Świętej Górze jest centrum odradzającego się w Czechach życia religijnego. Módlmy się o wiarę dla tego narodu, który przekazał ją kiedyś nam, aby Maryja, która króluje tutaj, zatriumfowała jak kiedyś, w całym tym pięknym kraju. Po mszy podziwiam jeszcze panoramę Przybramia ze Świętej Góry, po czym schodzę krytymi schodami do centrum miasta. Jest 12.30, kiedy ruszam w dalszą drogę spod kościoła św. Jakuba. Idę spokojnymi, malowniczymi drogami przez małe miejscowości, mijając co jakiś czas odrestaurowane kapliczki przedstawiające z jednej strony tajemnice różańca, a z drugiej świętych. W końcu po 17 dochodzę do Brzeźnic, gdzie chwilę oglądam tamtejszy zamek i otaczający go ogród, a także kościół i były klasztor jezuitów. Następnie idę jeszcze jakieś półtorej godziny, by przed zmrokiem za miejscowością Koupe rozbić w lasku namiot. Tego dnia mimo wszystko udaje mi się przejść ponad 40 km. Nazajutrz od samego rana się chmurzy, ale na szczęście nie pada. Idę przez takie miejscowości, jak Belćice i położoną nad stawami Blatną, gdzie znajduje się kolejny zamek. Około 16 dochodzę do Strakonic, większego miasta, w którym była kiedyś komandoria zakonu rycerzy maltańskich. Niestety tutaj spokojna droga się kończy i dalej muszę już iść bardzo ruchliwą. Pod wieczór dochodzę do miejscowości Volyne, gdzie przenocuję w pobliżu dworca kolejowego. Tego dnia, pomimo bólu stóp i ramion, przechodzę ponad 50 km. Ostatni dzień mojego marszu przez Czechy przemierzam główną drogą nr 4, prowadzącą aż do samej granicy, przez góry Szumawy przypominające trochę Bieszczady i tak jak one dzikie. Jedyną większą miejscowością, którą mijam po drodze, jest Vimperk, poza tym są jeszcze jakieś osady, z których ostatnią po czeskiej stronie będą Strażny. Około 17 przekraczam granicę z Niemcami i tak kończy się mój tygodniowy marsz przez Czechy, w czasie którego przeszedłem blisko 300, a w ogóle ponad 550 km, czyli prawie połowę drogi. Jest wtorek 24 września 2019 r., 13. dzień mojej pielgrzymki. Do przejścia zostały mi jeszcze Niemcy, Austria i północne Włochy, a Maryja już czeka w Montichiari, a po drodze jeszcze w swoich sanktuariach w Passau i Altoting.
5 1 głos
Oceń ten tekst
Photo of author

Krzysztof

Jędrzejewski

Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x