Nieustannie trwam w nowennie pompejańskiej

Janusz Dariusz Telejko – poeta, scenarzysta, reżyser, dziennikarz, działacz katolicki i animator kultury. Wicedyrektor Radia Rodzina, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi za 25 lat pracy artystycznej i Krzyżem „Pro Ecclesia et Pontifice” – jednym z najwyższych medali Kościoła Katolickiego. 

Panie Januszu, trudno wymienić wszystkie Pana osiągnięcia i zasługi dla świata kultury, Wrocławia i wreszcie dla Kościoła i Ojczyzny. Jak narodziła się potrzeba działalności na tych płaszczyznach? Kto w Panu zaszczepił te katolickie i narodowe wartości?

Wszystkie narodowe i katolickie wartości wszczepiła we mnie mama Emilia, z domu Dudkowska, żołnierz Armii Krajowej. Była motorem mojej przyszłości. Przeszła szkołę antykomu­nistyczną 17 września i wiedziała, czym „pachnie” komunizm, dlatego jako jedyny w szkole nie uczęszczałem do harcerstwa. W tej sprawie napisała nawet do przewodniczącego Rady Państwa – Henryka Jabłońskiego. W wieku 6 lat byłem już ministrantem w kościele św. Augustyna na ul. Sudeckiej we Wrocławiu. Kościół ten stał się w zasadzie moim domem. W niedzielę wychodziłem o 7 rano, wracałem na obiad i z powrotem szedłem do Kościoła. Mama zawsze marzyła, abym został kapłanem. Wszystko, co dzisiaj mam, ten kręgosłup Polaka i katolika, zawdzięczam właśnie jej, nawet to, że piszę wiersze, bo to ona mnie ich uczyła. Mając 6 lat recytowałem „Ojca zadżumionych” Juliusza Słowackiego i pierwszą księgę „Pana Tadeusza”. Chciała mi przekazać jak najwięcej. Mama mnie ukształtowała i dzisiaj jej za to serdecznie dziękuję.

Przez 18 lat śpiewał Pan w Operze Wrocławskiej i w Operetce, jest Pan reżyserem i autorem nie tylko licznych sztuk teatralnych, ale także autorem tekstów kantat religijnych, np. kantaty pt. „Najwyższy Dar Eucharystia” przygotowanej na 46. Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny we Wrocławiu w roku 1997.

Prowadziłem wtedy fundację „Nasz Śląsk, Nasza Europa”, organizowaliśmy Międzynarodowy Festiwal Muzyczny „Porozumienie” i kardynał Gulbinowicz zaprosił mnie do komitetu organizacyjnego Kongresu. Tam poznałem wspaniałych ludzi i narodził się pomysł, aby napisać utwór na Kongres. Nie było to dla mnie nowe doświadczenie (w 1993 r. napisałem wraz z wrocławskim kompozytorem na prośbę kardynała Gulbinowicza kantatę „Św. Jadwiga Śląska – patronka porozumienia”), dlatego w kilka tygodni udało się napisać dzieło na wielką orkiestrę, chór i solistów.

Premiera odbyła się w czasie Kongresu Eucharystycznego. Przybyło na nią 60. biskupów z 30. krajów. Było to dla mnie wielkie przeżycie, że ofiarowałem swój talent Panu Bogu. Teraz, kiedy po 15. latach Radio Rodzina zorganizowało rocznicę obchodów Kongresu, przyjechał do nas osobisty fotograf Papieża Jana Pawła II, Arturo Mari, i wspominał atmosferę Kongresu. Przekazał, że Papież był bardzo przejęty, że po wojnie tutaj po raz pierwszy w Polsce, i to na ziemiach zachodnich zorganizowano Kongres. Należy wspomnieć, że wolontariat, który wówczas funkcjonował, przełożył się na to, co spotkało nas kilka tygodni później; mowa o powodzi stulecia. Ludzie byli zorganizowali, zwłaszcza młodzież. Pomagali sobie.

Duchowe owoce Kongresu Wrocław odczuwa do tej pory. Wielu biskupów wspomina wspaniałą kilkukilometrową procesję, która szła z Hali Stulecia do katedry ok. 4 km. Kiedy procesja była przy katedrze, część ludzi jeszcze nie wyszła z Hali. Na ulicach Wrocławia królował Jezus Chrystus, Najświętszy Sakrament, Eucharystia. Do tej pory kiedy to wspominam, ogarnia mnie wielkie wzruszenie.

Koncerty patriotyczno–ewangelizacyjne organizował Pan już w stanie wojennym. Nadal Pan działa na tym polu. Kilkanaście razy w roku gra Pan koncerty w kościołach. Czym różnią się od tamtych?

Koncertować zacząłem w 1983 r. Przyszedł wtedy do mnie kolega i powiedział, że będzie otwarcie wystawy zdjęć ludzi pobitych w czasie demonstracji i trzeba zrobić koncert, rzecz jasna w kościele. Zorganizowaliśmy go w parafii św. Klemensa Dworzaka. Jej proboszcz, o. Adam Wiktor, jezuita, był wielkim kapelanem stanu wojennego. To był taki „wrocławski Popiełuszko”. Nie poddawał się naciskom, zapraszał artystów, naukowców, co powodowało kontrolę ze strony milicji i esbecji.

Skrzyknąłem grupę katolików z Opery i z Operetki Wrocławskiej, w której wówczas śpiewałem. Wspólnie wykonaliśmy program, w którym wybrzmiały wiersze Słowackiego, Norwida i Miłosza, wspaniałe kazania kar­dynała Wyszyńskiego i Jana Pawła II, fragmenty przemówień Wałęsy z 80. roku. Jeździliśmy po kościołach i otrzymywaliśmy brawa na stojąco. To była taka patriotyczna demonstracja. Miałem z tego powodu wielkie nieprzyjemności w Operetce. Moja teczka trafiła do Służby Bezpieczeństwa, co poskutkowało brakiem premii, ról… Wreszcie w 1985 r. zrezygnowałem. Poszedłem na urlop wychowawczy i całkowicie poświęciłem się pracy twórczej. Zacząłem pisać scenariusze sztuk. Chowałem córkę Natalkę. Pisałem nocami, a w soboty i niedziele jeździłem na koncerty. Jakoś Pan Bóg pozwolił mi z tego wyżyć. Kiedyś zagraliśmy nawet za żółty ser. Jednak najważniejszym był fakt, że odbywało się to ku pokrzepieniu serc, że artyści dawali przykład zachowania godnego patriotów i katolików. Teraz jest odwrotnie, artyści stają się celebrytami, mizdrzą się do Salonu. Krystyna Janda, ikona lat 80., robi teraz skecz na festiwalu w Opolu i mówi o tragedii smoleńskiej w formie żartu, gardząc dramatem wielu ludzi. Wtedy było inaczej. W tamtych czasach artysta był, jak mówił Kardynał Wyszyński, jak żagiew, pochodnia, która wskazywała innym kierunek. Nie baliśmy się.

Teraz koncerty, w których uczestniczę lub które organizuję, są całkiem inne, wynikają z potrzeby serca. Ewangelizujemy przez sztukę. Występują w nich artyści Akademii Muzycznej, Opery Wrocławskiej, moi zaprzyjaźnieni aktorzy z Teatru Polskiego. ­Zawsze zapraszam do koncertu ludzi wierzących, którzy chcą ofiarować swój kawałek talentu Panu Bogu. Niektóre koncerty z okazji ważnych rocznic transmitujemy przez Radio Rodzina. W 2008 r. zorganizowałem koncert Jana Pietrzaka w bazylice mniejszej św. Elżbiety we Wrocławiu; przyszło ponad 2000 osób. Ludzie chcą słuchać koncertów, które są lekcją historii i patriotyzmu.

Pana wiersze poruszają rzesze czytelników, nie tylko wierzących. Podejmują one zasadnicze pytania egzystencjalne. Odpowiedzią na nie jest Pana wiara. Pomimo wielkiej tragedii wytrwał Pan przy Bogu.

Wiersze pisałem od zawsze, ale do szuflady. Kiedy przebywałem na pielgrzymce w Ziemi Świętej w marcu 2001 r., moja córka, wracając z Teatru Duszpasterskiego, została potrącona na przejściu dla pieszych przez syna działaczki SLD. Wielki ból, który mnie wtedy dotknął, a który do tej pory w sobie noszę, spowodował, że zacząłem pisać. Pisałem wiersze do Natalki i wydałem tomik „Tak mi żalem śpiewa”. Radio Rodzina pomogło go wydać. Był on bardzo pięknie przyjęty przez krytykę, porównywano mnie do poety Czuchajowskiego, nawet do Harasymowicza.

Byłem zaszokowany tymi pozytywnymi recenzjami. Wiersze wydaje się w nakładzie 200, 300 egz., a mój tomik w ciągu 8 miesięcy rozszedł się w nakładzie 1000 egz. Zrobiono drugie wydanie i sytuacja się powtórzyła. Ludzie potrzebowali takich wierszy, takiego wyznania wiary. Tomik dotarł na 4 kontynenty. Pan Bóg uruchomił to, co we mnie drzemało, bo później napisałem jeszcze 7 tomików wierszy. W każdym z nich jest specjalny kącik poświęcony Natalce.

Wiersze uratowały moją duszę, bo ten wypadek nadszarpnął moją wiarę. Natalka była wspaniałą uczennicą, mówiła płynnie w dwóch językach, prowadziła w Radiu audycje dla młodzieży. Miała dar rozmowy, jednocześnie była bardzo romantyczną osobą, kochała poezję i muzykę. Moje wielkie cierpienie stało się najtrudniejszym warsztatem literackim i jednocześnie szkołą, w której u Pana Boga praktykowałem pisanie „żałobnych” wierszy.

Wrocławskie Radio Rodzina to kolejna z Pana działalności, kolejne ewangeliczne wyzwanie. Jak się zaczęła ta przygoda z Radiem?

Na Kongresie Eucharystycznym po­znałem mojego obecnego dyrektora, ks. kan. Cezarego Chwilczyńskiego, który zaprosił mnie do tworzenia Radia. Było to dla mnie wielkie wyzwanie. Radio Rodzina posiada 5 nadajników. Nadajemy do ponad 800 000. ludzi, a stale słucha nas ponad 130 000. Wprowadziliśmy stałą emisję Mszy św. z wrocławskiej katedry, godzinę miłosierdzia i Apel Jasnogórski transmitowany z Jasnej Góry. Od trzech lat organizujemy jako Radio Rodzina wydarzenie religijno-kulturowe nazywane ewangelizacją przez kulturę – „Noc kościołów”. Zapraszamy na nią wspaniałych ludzi ze świata polityki, Kościoła, nauki, którzy mówią o aktu­alnych problemach dotyczących katolików. Po panelowej rozmowie następuje koncert z udziałem wybitnych artystów. Jest to impreza, na którą w ciągu trzech dni przychodzi 28 tys. Wrocławian. Dzięki niej mamy ok. 30% więcej słuchaczy. Ludzie po prostu chcą słuchać Radia.

Za to wielkie wydarzenie kulturalne Radio Rodzina otrzymało Dolnośląski Klucz Sukcesu. Sądzę, że radia katolickie stoją przed wielkim zadaniem – muszą ewangelizować i jednocześnie pokazywać, że chrześcijanie to ludzie nowocześni, którzy znają się na kulturze, kochają muzykę, mają coś do powiedzenia i nie wstydzą się Pana Boga; że są ludźmi, którzy chcą zmieniać świat na lepszy.

Janusz Telejko z Arturo Marim i żoną Janiną
Janusz Telejko z Arturo Marim i żoną Janiną

Różaniec w życiu Pana Janusza

Poznaliśmy Pana na spotkaniu Apostolatu Nowenny Pompejańskiej we Wrocławiu u ojców karmelitów. Dzięki temu mogliśmy wystąpić w Radiu Rodzina, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Podczas tego spotkania dał Pan świadectwo. Proszę o podzielenie się nim z naszymi czytelnikami.

Zacznę od tego, że Pan Bóg „obdarował” mnie chorobą. Okazało się, że po wycięciu guza skóry mam raka skóry. Kiedy się o tym dowiedziałem, doznałem tak wielkiego szoku, że wyjechałem do Czernej do ojców karmelitów. Jechałem przygotować się na śmierć, bo rak to przecież jak wyrok śmierci. Tam upadłem przed cudowną Matką Bożą Szkaplerzną, odprawiłem spowiedź życia. W jakimś sensie przemyślałem wszystko. Dosze­dłem do wniosku że jeśli taka jest wola Boża, nie będę bał się śmierci. Uczestniczyłem we Mszy św. o godz. 18.00, a po Eucharystii gorąco się modliłem przed obrazem Matki Boskiej. Płakałem i prosiłem, aż w końcu z emocji przysnąłem. Obudziłem się tuż przed zamknięciem kościoła, ok. godz. 21.00. Podszedłem jeszcze raz pod obraz Matki Bożej i przy klęczniku znalazłem karteczkę z nowenną pompejańską. I kiedy tam, w Czernej, odmówiłem w swoim pokoiku ostatnią „zdrowaśkę”, uspokoiłem się.

Następnego ranka zadzwoniłem do mojego chirurga, który mnie operował, on jednak zbagatelizował moją wiarę, więc powiedziałem mu: „Wie Pan, ja teraz powołam się na przewodniczącą konsylium lekarskiego – Matkę Bożą – i zacznę od modlitwy, a potem się do Pana zgłoszę”.

Od tamtego czasu minęło 11 miesięcy i jak dotąd, dzięki Bogu, nic złego się nie dzieje. Trwam nieustannie w nowennie pompejańskiej, nie przerywam jej, kończę jedną i zaczynam drugą w tej samej intencji. Tak sobie zagospodarowałem dzień, że na nowennę pompejańską mam zawsze czas. Zapalam sobie świeczkę, przed obrazem Matki Bożej, odmawiam różaniec i to mnie uspokaja. Do końca życia będę odmawiał różaniec, z różańcem w ręku chcę umrzeć. Uważam, że nie ma innej drogi do zbawienia, jak przez serce Maryi.

Na Mszę św. i spotkanie Apostolatu u ojców karmelitów też trafiłem „przypadkowo”. Miałem jechać do innego kościoła, ale jakoś tak mnie ciągnęło do tego, bo to mój kościół (kościół z liceum, tutaj wymodliłem sobie maturę!). Karmelici zawsze byli bardzo bliskim mi zakonem. I w tym dniu jakiś głos, może głos Maryi, mówił: „Idź tam”. Nowennę pompejańską rozdałem całej mojej redakcji, wszystkim sąsiadom, w mojej parafii podarowałem kilkadziesiąt folderków informacyjnych.

Ludzie patrzą na to trochę ze zdziwieniem, ale biorą. A ja mówię – wszystko można sobie wymodlić! Dzięki nowennie rozmodlił się mój dom. Był taki czas, że o godzinie 21.30 zapalaliśmy świeczkę i zaczynaliśmy się modlić przez godzinę, a wszystkie inne sprawy szły na bok. I tak to pozostało. Pan Bóg podarował mi tę chorobę, żebym, jak ja to mówię, przestał chodzić gdzieś po „krzakach”. Tu szukałem, tam szukałem i diagnoza lekarska mnie wyprostowała. Bo naszym celem jest dążenie do świętości, a ja chcę być świętym i wcale się tego nie wstydzę.

Katastrofa smoleńska

Jest Pan pomysłodawcą wydania antologii wierszy poświęconych ofiarom katastrofy smoleńskiej pt. „Bóg – Honor – Ojczyzna. Pamiętamy”. Jak być patriotą w codziennym życiu?

Trzeba sobie powiedzieć, że patriotyzmu uczy rodzina. Ja już od najmłodszych lat byłem w tym ćwiczony. Czytałem kazania św. Maksymiliana Kolbego, czytałem „Rycerza Niepokonalnej”, „Serce” Amicisa. To była moja pierwsza szkoła patriotyzmu. Wszędzie, gdzie pracowałem, mówiłem o patriotyzmie, chciałem przekazywać prawdziwą historię Polski, a nie tę zakłamaną przez komunistów.

Byłem w komitecie założycielskim Solidarności Operetki Wrocławskiej. Uczestniczyłem w pierwszej wizycie Ojca świętego we Wrocławiu w 1983 roku. Wtedy Papież powiedział słynne słowa o św. Jadwidze, która stoi na moście Tumskim, że każe podać sobie ręce, bo wszyscy jesteśmy braćmi. Te słowa były dla mnie fundamentem mego patriotyzmu na co dzień w trudnych czasach stanu wojennego. A katastrofa smoleńska jest „papierkiem lakmusowym” w tych postmodernistycznych czasach, gdzie króluje zło i kłamstwo, które stało się metodą rządzenia. Trzeba przeciwko temu zaprotestować, określić się jako Polak!

Po katastrofie smoleńskiej, kiedy zapanował zgiełk, jazgot, takie nakręcanie sprężyny nienawiści, postanowiłem, że stworzę antologię wierszy poświęconą tej katastrofie. Powiedziałem do swoich kolegów i koleżanek z Koła Literatów Polskich im. Z. Herberta, którego jestem wicekanclerzem, że musimy dać świadectwo jako „ludzie pióra”, bo poeta widzi szerzej, za horyzont. Grupa kilkudziesięciu z nas napisała po dwa wiersze. Pokazaliśmy w swoich utworach tę tragedię, jak przedstawiciele narodu jechali ze światełkiem pokoju oddać hołd pomordowanym w Katyniu i „Anioł śmierci” zabrał ich w tragicznych okolicznościach, do dziś niewyjaśnionych, a ciągle zakłamywanych. Antologia rozeszła się w ciągu kilku tygodni, pojechała na kilka kontynentów, nie można już jej kupić. Jestem dumny, że udało mi się ją wydać.

W 2009 r. otrzymał Pan od Papieża Benedykta XVI Krzyż „Pro Ecclesia et Pontifice”. W 1993 r. Krzyż ten otrzymała bł. Matka Teresa z Kalkuty.

Była to wspaniała uroczystość, poprzedzona Mszą św., po której z rąk metropolity wrocławskiego, ks. abp. M. Gołębiowskiego, otrzymałem Krzyż „Pro Ecclesia et Pontifice” („Za Kościół i Papieża”). To odznaczenie nadane mi przez Benedykta XVI dostałem w przeddzień moich urodzin, 31 sierpnia. Dołączono do niego napisany pięknym pismem na pergaminie list od Papieża. Byłem bardzo wzruszony i moja rodzina również. Głos wewnętrzny mówił mi: „Idziesz dobrą drogą. Ja, twój Bóg, tu cię postawiłem. Masz pracę, ból i łzy, ale jest to Twoja droga do Nieba”. Tak to odbieram.

Panie Januszu, bardzo dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała Stanisława Gamrat

Stanisława Gamrat

STANISŁAWA GAMRAT dziennikarka

Publikuje na tematy Maryjne, odkrywa nieznane miejsca kultu i zapomniane historie o objawieniach Maryi.
Wyszukaj jej teksty.

0 0 głosów
Oceń ten tekst
Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x