O małym człowieku na wielkim rowerze i jeszcze większym Bogu

Moją opowieść należy zacząć od polnej drogi, którą przemierzałem w za dużych butach po starszym bracie. Było to gdzieś w województwie świętokrzyskim, długie kilometry od domu. Miałem zaledwie 11 lat, lecz mogę przysiąc, że tego sierpniowego popołudnia serce zaczęło mi bić jak u dorosłego. Dwójka ludzi, których twarzy dziś nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, opowiadała o innej, równie cudownej drodze, ale prowadzącej o wiele dalej niż Jasna Góra, na którą pielgrzymowaliśmy wtedy pieszo wszyscy razem.

Świadectwo pielgrzymki życia z Lublina do Santiago de Compostela i Fatimy – cz. 1

Po pierwszych, ale chyba największych zakwasach w życiu, a także niezliczonych operacjach na otwartych pęcherzach, potarmoszony nieco noclegowymi niepokojami, dzięki łasce Bożej nie traciłem ducha, przeciwnie – udzielała mi się niesamowita radość, a mamę zadziwiał mój wewnętrzny pokój. I dobrych kilka dni przed szczęśliwym dojściem przed oblicze Matki Bożej Częstochowskiej czułem całym małym sobą, że ta moja pierwsza pielgrzymka nie będzie ostatnią. Gdzieś głęboko we mnie obudziło się zamiłowanie do szczególnego rodzaju modlitwy – modlitwy w drodze.
Muszla Świętego Jakuba
Muszla Świętego Jakuba – niezbędny element pielgrzymiego ekwipunku.
Wspaniale było doświadczyć, że pielgrzym, choć pozostawia swoje cztery kąty, wydeptane ścieżki codzienności, na jakiś czas porzuca rozrywki, wyznaczone przez siebie cele, otrzymuje dużo więcej. Pozwala zaprowadzić się do najważniejszego celu – do Boga, i to właśnie w spotkaniu z Nim odnajduje odpoczynek i radość. Wtedy – uwierzcie mi – żadne niedogodności nie mogą przyćmić tego, co niesie ze sobą nie tylko cel, lecz także sama droga do niego. O tym samym Bożym prowadzeniu zaświadczyła wspomniana dwójka, która przed tygodniami przemierzyła nieznaną mi wówczas Drogę Świętego Jakuba. Dziękowali oni Świętemu Patronowi za to, że podczas setek kilometrów pieszej tułaczki nie opuścił ich ani w wysokich górach, ani na rozległych pustkowiach, który przygotowywał dla nich posiłki, miejsca do spania lub szczodrze udzielał duchowych darów, gdy na szlaku byli już u kresu sił. Nade wszystko wdzięczni za to, że nieludzką mocą zaprowadził ich do celu – swojego grobu w Santiago de Compostela. Tak pierwszy raz (przez przypadek? – na pewno nie!) usłyszałem o Camino, o szlaku, który może obrać każdy, wychodząc chociażby ze swojego domu. Moje serce, bijące w rytmie kroków stawianych wśród pól w przydużych butach, zapragnęło wyruszyć daleko, na Camino, do Composteli. Tego dnia zaczęła się moja cicha modlitwa do św. Jakuba. Dziecięce pragnienie rosło wraz ze mną. Polna droga zaprowadziła mnie do Matki Bożej nie raz, nie dwa, ponieważ poruszony świadectwem o Camino i wzmocniony własnym pątniczym doświadczeniem pielgrzymowałem do Częstochowy w każde wakacje aż do 19. roku życia. Potem moja droga do Santiago nie była usłana różami, pojawiło się wiele trudności. Jeszcze kilka lat temu powiedziałbym, że te trudne wydarzenia były kłodami rzuconymi przez los na drodze do spełnienia mojego marzenia. Dziś jednak mogę przyznać, że pojawienie się ich w moim życiu wprawdzie nie ułatwiło dążeń do sprawnej realizacji pielgrzymki życia, ale nadało mojemu pragnieniu serca całkiem nowy wymiar. Chciałem dokonać czegoś, co po ludzku wydawało się niemożliwe. Byłem zmuszony zaufać Bogu. Moja droga zaczęła prowadzić przez ciemną dolinę, stała się wyboista, cierniowa, bolesna. I nie będę nikogo okłamywał, że wiele razy wątpiłem, że kiedykolwiek św. Jakub doprowadzi mnie do Pola Gwiazd (hiszpańskie tłum. nazwy miejscowości Santiago de Compostela). Bogu na szczęście wystarczyła drobna iskra, On zajął się resztą.

Przy figurze Świętego Jakuba w Więcławicach Starych
Przy figurze Świętego Jakuba w Więcławicach Starych
W wieku 20 lat podupadłem na zdrowiu, stan napięcia i smutku przerodził się w ciężką depresję, a nawet doprowadził do psychozy. Padła diagnoza: choroba schizoafektywna, a prowadzone przez długie lata leczenie psychiatryczne znacząco wpłynęło na moją codzienność i kierunek, w którym zaczęło toczyć się moje życie. Byłem zmuszony przerwać studia, kontakty towarzyskie zostały ograniczone do minimum, otarłem się o śmierć. Zmagałem się z problemami, o których nie mogłem porozmawiać z rodziną, a czasem nawet z najbliższymi przyjaciółmi. Kiedy inni kończyli studia, zakładali rodziny, dla mnie zwycięstwem było wstanie z łóżka i wyjście do ludzi. Potrzebowałem wiele czasu, by oswoić się z chorobą, pokonać wstyd. Dzięki łasce Bożej po niesamowitej walce duchowej przyszła remisja. Stany depresyjne nie opuszczają mnie do dziś, jednak mogę dziękować Bogu za wieloletni czas bez poważniejszych objawów, które wpisane są w moją chorobę. Najciemniejszy okres mojego życia dobiegł końca, niestety moja droga nadal pozostała kręta. Długie leczenie silnymi lekami doprowadziło do skutków ubocznych w moim organizmie, a po zmianie leczenia zaostrzyły się objawy, które zauważył u mnie lekarz jeszcze w wieku dojrzewania. Kosmetyczny dotychczas problem z asymetrycznym rozwojem muskulatury twarzy zaczął narywać, spędzać sen z powiek. Połowiczny ból twarzy, głowy i szyi coraz częściej przyprawiał o torsje i znacząco utrudniał stawianie przeze mnie pierwszych kroków na i tak już opóźnionym starcie samodzielnego życia. Padły kolejne diagnozy: dystonia ogniskowa, przeciążenie stawu skroniowo-żuchwowego, niedorozwój głowy żuchwy. Mija już siedem lat poszukiwań trafionego leczenia, okupionych bólem, rozczarowaniem i niekończącym się zadłużeniem. Sześć lat temu, w przypływie bezradności wobec niekończącej się lawiny bólu, powróciłem do modlitwy do mojego patrona, św. Jakuba Apostoła. Z prośbą, by jednego dnia doprowadził mnie, jak morze pielgrzymów, do swojej katedry w Santiago. Czułem, że zasiane pragnienie w sercu jedenastoletniego chłopca jest wciąż specjalnym zaproszeniem, tylko teraz skierowanym do dorosłego mężczyzny po przejściach. Zdawałem sobie sprawę, że z moimi mięśniowo-neurologicznymi problemami będzie trudno dźwigać na plecach zapakowany po brzegi plecak i ruszyć z nim pieszo Drogą Świętego Jakuba. Opatrznościowo w tym czasie wyprowadziłem się na stancję poza centrum mojego rodzinnego miasta i postanowiłem przesiąść się na rower. Z początku miał być dla mnie jedynie środkiem transportu, jednak z upływem jesieni i zimy stał się przyjemną opcją spędzania wolnego czasu, a przebyte dystanse w ciągu dnia zaczęły zaskakiwać moje najśmielsze oczekiwania. Jazda na rowerze okazała się może nie panaceum, ale najskuteczniejszą metodą walki z bólem. Poziom bólu obniżał się po długotrwałym, granicznym wręcz wysiłku. Długie dystanse przy upalnej pogodzie, nawet w chwilach największych boleści, pomagały odzyskać siły fizyczne, psychiczne i duchowe. Pojawiła się zatem myśl, by zamiast plecaka obładować rower i to właśnie na nim ruszyć do wymarzonego Santiago. Najlepiej ruszyć z własnego domu. Zanim jednak do tego doszło, czekała mnie przeprawa przez przygotowania, które nie ograniczały się na treningach, ale przede wszystkim na walce duchowej z własnymi słabościami, grzechami, niewiarą… Lata choroby, jednej czy drugiej, według mojej oceny, zwłaszcza w trudniejszych momentach, układały się w jedno wielkie pasmo niepowodzeń bez końca. To prawda – przerwałem studia, mimo wielu lat prób nie udało mi się ukończyć wymarzonego kierunku, w jakimś sensie czułem, że przepadła moja szansa na miłość, a nawet założenie rodziny. Z drugiej strony jednak powierzone Bogu trudności nauczyły mnie, mam nadzieję, odrobiny więcej pokory, cierpliwości do siebie i wrażliwości na cierpienie drugiego człowieka. Niewątpliwie własne problemy zdrowotne zbliżyły mnie do ludzi pogrążonych w rozpaczy, niosących krzyż choroby, braku właściwej diagnozy, tracących zaufanie do Boga. Jednak to właśnie szala strat i poczucia nieszczęścia najczęściej przeciążała w sposobie postrzegania zarówno mojej przeszłości, jak i przyszłości. Zniechęcony swoim depresyjnym nastawieniem i wciąż niewystarczającymi próbami leczenia bólu i napięcia mięśni pomyślałem, że moje Camino mogłoby stać się ratunkiem przed zniechęceniem i wsparciem w słabości, więcej – szansą na cud, cud odzyskania wiary.
Drogowskaz do Santiago de Compostela
Drogowskaz do Santiago de Compostela
Właśnie ta ufność, że pragnienie zasiane w sercu jedenastoletniego chłopca nie jest dziecięcą mrzonką, ale poważnym zaproszeniem od św. Jakuba i Matki Bożej, pomogła mi przygotować się wbrew przeciwnościom, wyruszyć i szczęśliwie dojechać. O błogosławieństwie, które uprzedziło i towarzyszyło mi przez całą moją rowerową pielgrzymkę z Lublina, m.in. przez sanktuarium w Łagiewnikach, na Wzgórzu Hostyńskim, w Altötting i Lourdes, aż do samego Santiago de Compostela i Fatimy, napiszę już niebawem w następnych wydaniach „Królowej Różańca Świętego”.

Łukasz

0 0 głosów
Oceń ten tekst

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x