Przez słoneczną Macedonię

W kilku ostatnich numerach „Królowej Różańca Świętego” opisywałem moją pieszą pielgrzymkę do Ziemi Świętej, którą odbyłem jesienią 2005 roku wraz z moim przyjacielem Michałem. Ostatnio opowiedziałem o Grecji, teraz czas na Macedonię.

Przybywamy do Macedonii z Kosowa, o którym też już kiedyś pisałem. Zbliżamy się do granicy, mijamy kilkukilometrowy sznur stojących samochodów. Boimy się, czy zostaniemy przepuszczeni przez straż graniczną (kosowską i macedońską), czy będą jakieś problemy. Jednak nasze obawy okazują się nieuzasadnione, bo gdy tylko pokazujemy paszporty, zaraz nas przepuszczają, nie robiąc żadnych trudności. Gdy tylko opuszczamy dolinę, w której znajduje się przejście graniczne, wychodzi słońce. Będzie nam towarzyszyć przez całą drogę na macedońskiej ziemi. Zmienia się także temperatura i robi się ciepło jak latem, mimo że to już koniec października. Aż dziwne, że po przedostaniu się z jednego kraju do drugiego zauważamy taką różnicę temperatury, jakby to była inna pora roku. Po przekroczeniu granicy dostrzegamy, że nie ma tu już kolejki samochodów, jak gdyby nikt nie chciał wjeżdżać na terytorium Kosowa. Idąc naprzód, podziwiamy górzysty krajobraz. Zbliżamy się do Skopje, które trochę kojarzy nam się z Zakopanem.

Skopje

Droga pielgrzymki
Droga pielgrzymki, ©Fot. K. Jędrzejewski

Jest sobota, szukamy jakiegoś kantoru, żeby wymienić euro na miejscową walutę, jednak nic takiego tutaj nie ma.. W końcu udaje nam się wymienić pieniądze w hotelu, w którym oczywiście nie będziemy spać, bo nas na to nie stać. Błąkamy się po mieście, szukając jakiegoś kościoła, by pójść na wieczorną, sobotnią mszę świętą. Po cichu liczymy, że może uda nam się tam jakoś przenocować i wykąpać. Okazuje się jednak, że nie ma wieczornej mszy, a ludzie, w większości młodzież, przychodzą na jakieś spotkanie modlitewne, połączone z wykładem o świętej (wtedy jeszcze błogosławionej) Matce Teresie z Kalkuty. Urodziła się ona 26 sierpnia 1910 roku w albańskiej rodzinie jako Agnes Gonxha Bojaxhiu, właśnie w tej parafii w Skopje, które wtedy było częścią Impe­rium Osmańskiego. Zostajemy na spotkaniu zaproszeni przez miejscowego księdza. Zgadza się, żebyśmy przenocowali u niego w parafialnej salce. Okazuje się, że większość młodzieży, która przyszła, to dzieci dyplomatów z różnych krajów, również z Polski. Kościół jest dla nich miejscem spotkań nie tylko z Chrystusem, lecz także towarzyskich i kulturalnych. Rozmawiamy z nimi, chociaż nie mówią dobrze po polsku. Co charakterysty­czne, prawie wszyscy chłopcy mają na imię Aleksander, a dziewczęta Aleksandra. Otrzymali je na cześć jednego z największych zdobywców w dziejach ludzkości, który jest dumą Macedonii. Wykład odbywa się w języku macedońskim, więc nie rozumiemy zbyt wiele.

Potem młodzież rozchodzi się do domów, a my zostajemy, korzystając z gościnności księdza. Zaprasza nas do salki, abyśmy tam przenocowali i się wykąpali. Następnego dnia msza jest o 11.00, więc możemy w końcu porządnie się wyspać. Kościół pełen ludzi. To jednak niewielki procent mieszkańców Skopje, gdyż ci w większości są muzułmanami lub niewierzącymi. Przychodzą również dzieci dyplomatów z rodzicami. Na końcu mszy ksiądz mówi o nas, opowiada, że idziemy pieszo z Polski do Jerozolimy.
Wychodzimy na zewnątrz i wtedy podchodzi do nas konsul polski z żoną i dziećmi. Wita się z nami, pyta, czy nam czegoś potrzeba i zaprasza na obiad. Mówię, że przydałaby nam się jakaś mapa Macedonii, bo ta, którą mamy, jest mało dokładna. Po chwili przynosi swoją z samochodu i daje ją nam, pokazując, jaką drogą mamy iść, aby uniknąć spotkań z albańskimi gangami, grasującymi w macedońskich górach. Na obiad zaprosił nas już wcześniej ksiądz, więc dziękujemy konsulowi za propozycję. Daje nam swój numer telefonu w razie potrzeby i żegnamy się z nim i jego rodziną. Potem bierzemy plecaki i idziemy z księdzem, który prowadzi nas do naleśnikarni. Stołuje się tam chyba całe miasto. Kupuje nam najlepsze naleśniki z serem, jakie jedliśmy w życiu. Dziękujemy mu za gościnne serce. Błogosławi nas na drogę i żegnamy się z nadzieją, że może jeszcze kiedyś się spotkamy. Idziemy dalej przez Skopje, by wkrótce opuścić rodzinne miasto Matki Teresy – może to ona nad nami czuwała i dzięki niej znaleźliśmy nocleg w tej właśnie parafii.

Droga

Dalej idziemy główną drogą, na której ruch jest bardzo mały. W czasie naszej podróży nie było w Macedonii zbyt wielu samochodów. Częstym widokiem są pojazdy jeżdżące bez karoserii. Wygląda to dosyć dziwnie i trochę śmiesznie. Ludzie raczej są ubodzy i żyją dzięki przydomowym ogródkom. W mniejszych miejscowościach nie ma prądu i kiedy przechodzimy przez nie po zmroku, wyglądają jak wymarłe. Nie ma również gazu w domach, bo widzimy na ulicach ludzi korzystających z małych palników gazowych, na których gotują. Prawdopodobnie nie mają również wody w domach, bo często spotykamy ludzi z baniakami. Michał mówi, że bardzo mu to przypomina Indie, w których był kilka lat wcześniej. W końcu z głównej drogi schodzimy w jakąś mniejszą, prowadzącą przez góry, ale nie te, w których działają gangi Albańczyków. Jednak i tutaj nie jest zbyt bezpiecznie.

Psy

Szybko robi się ciemno, bo jest koniec października i już po 16 słońce zachodzi, więc musimy iść po ciemku. Całe szczęście księżyc jest w pełni i rozświetla nam drogę, więc możemy iść po zmroku przez góry, które nie są tak gęsto porośnięte lasami jak u nas. Tutaj napotykamy na inny problem. W pewnej chwili zaczynają szczekać psy i nim zdążymy cokolwiek zrobić, zostajemy otoczeni przez całą sforę. Nie są to małe pieski, tylko większe od jakichkolwiek, jakie widzieliśmy. Na nasz widok zaczynają coraz bardziej warczeć i szczerzyć kły. Michał chce uciekać, a ja mówię, żeby stał spokojnie i nie robił gwałtownych ruchów. Nie może im pokazać, że się boi, bo to mogłoby je sprowokować do ataku. Chciałbym zastosować swój stary numer ze schylaniem się po kamień. Działa na 90% psów i powoduje, że uciekają. Jednak tych jest zbyt wiele i mój fortel może nie zadziałać. Czuję się, jakby celowało we mnie 10 karabinów, a ja mam tylko jedną kulę, którą mogę wystrzelić.

Robi się naprawdę niebezpiecznie, bo psy warczą coraz bardziej i zbliżają się do nas. Jednak w pewnej chwili ktoś zaczął głośno krzyczeć i czworonogi poczęły się wycofywać. Wtedy już wiem, co się dzieje, bo słyszę beczenie owiec, które się przebudziły, gdy psy zaczęły ujadać. W górach często pasterze wypasają owce i oczywiście towarzyszą im psy pasterskie. Gdy nas wyczuły, potraktowały jak intruzów. Całe szczęście pasterze je zawołali. Ta przygoda uświadamia nam, że lepiej nie chodzić po zmroku, bo może być niebezpiecznie.

Oddalamy się od nich na bezpieczną odległość i wkrótce rozbijamy namiot. Kilka dni idziemy przez dzikie góry, gdzie panuje złota jesień. Słońce pali nasze twarze i uśmiecha się do nas razem z Maryją, która nas prowadzi i błogosławi. Prawie nikogo po drodze nie spotykamy, wyjątek stanowi kilku grzybiarzy i zbieraczy chrustu. Co jakiś czas schodzimy do mniejszych miejscowości. Mijamy również dwa większe miasta, a mianowicie Prilep i Bitola. Tam opychamy sobie brzuchy słodkimi winogronami rosnącymi przy drodze, tak bardzo, że trudno nam później iść dalej. Mam nadzieję, że dobry Bóg wybaczy nam to obżarstwo, bo to w końcu On zesłał nam winogrona na pokuszenie. Pozwolił szczęśliwie przejść przez piękną macedońską ziemię i ochronił przed różnymi niebezpieczeństwami. Jemu chwała na wieki i Jego Matce też.


0 0 głosów
Oceń ten tekst
Photo of author

Krzysztof

Jędrzejewski

Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.
Więcej tekstów tego autora

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x