Niegościnność

W ostatnich artykułach pisałem o gościnności z którą spotykałem się w czasie drogi na moich pielgrzymich szlakach w Rumuni, Turcji i na Litwie. Jednak, żeby nie było, że zawsze jest tak super, teraz opiszę sytuacje, w których nie potraktowano mnie zbyt dobrze. Wydarzyły się one w Szwajcarii, którą uważam za jeden z najpiękniejszych krajów na świecie, jednak nie idzie to w parze z gościnnością i życzliwością jego mieszkańców. Szedłem przez nią dwukrotnie w 2007 r. w drodze do Santiago de Compostella i Fatimy oraz w 2010 r. w drodze do Turynu. W czasie obu tych pielgrzymek ani razu nie zetknąłem się z przejawami jakiejkolwiek dobroczynności.

Szedłem przez Szwajcarię dwukrotnie: w 2007 r. w drodze do Santiago de Compostella i Fatimy oraz w 2010 r. w drodze do Turynu. W czasie obu tych pielgrzymek ani razu nie zetknąłem się z przejawami jakiejkolwiek dobroczynności.

Jest wrzesień 2007 roku. Początkowo pogoda jest dobra, więc mogę spokojnie spać w namiocie. Jednak w miarę gdy wchodzę coraz wyżej, robi się coraz chłodniej i spanie w namiocie staje się mało komfortowe, zwłaszcza gdy zaczyna jeszcze padać. Wtedy szukam jakiegoś miejsca do spania pod dachem. Oczywiście swe pierwsze kroki kieruję do kościoła, w którym kończy się akurat msza święta i z którego właśnie wychodzą ludzie. Wychodzi również ksiądz, więc podchodzę do niego i pytam, czy mógłbym gdzieś tutaj przenocować. Mówi, że teraz ma spotkanie z parafianami i każe mi udać się do pobliskiego klasztoru franciszkanów, gdzie na pewno mnie przyjmą. 

Ruszam więc, zwłaszcza że zaczyna padać coraz mocniej. Znajduję klasztor, modlę się w nim chwilę przed ołtarzem, po czym idę na furtę i dzwonię. Po chwili wychodzi jakiś zakonnik. Mówię mu, że jestem pielgrzymem i idę pieszo do Santiago i Fatimy, i  normalnie śpię pod namiotem, ale dzisiaj pada, więc szukam schronienia pod dachem, i pytam, czy mógłbym może przenocować w ich klasztorze. Odpowiada mi, że to nie jest hotel i że mam sobie stąd iść. Mówię mu, że nie mam zbyt wiele pieniędzy i pytam, czy mógłbym przespać się pod pobliskim zadaszeniem na terenie klasztoru. Niewzruszony każe mi sobie iść, ruszam więc dalej w zacinającym deszczu. Gdyby nie on, otrzepałbym pył z moich stóp, tak jak napisano w Ewangelii, i wtedy nie wiem, co by się stało. Przecież te wszystkie klasztory budowano kiedyś, aby udzielać schronienia pielgrzymom. Były one pełne życia i tych, którzy służyli bliźniemu, a dziś w ich pustych murach siedzi paru smutnych mnichów zamkniętych przed światem, troszcząc się o siebie samych. Nie o to chodziło świętemu Franciszkowi, kiedy zakładał swój zakon. 

Idę dalej i tułam się w deszczu. Robi się coraz ciemniej. Całe szczęście znajduję jakąś stodołę, z której akurat wychodzi gospodarz. Pytam go, czy mógłbym się w niej schronić na noc przed deszczem. Pozwala mi, więc rozkładam śpiwór na sianie i idę spać. Najważniejsze, że nie pada mi na głowę i mogę podsuszyć rzeczy. Następnego dnia, na szczęście, nie pada, ale jest pochmurno i ochłodziło się, a ja muszę iść coraz wyżej, gdzie jest jeszcze chłodniej. Górski krajobraz jest piękny, ale surowy. Gdy wieje lodowaty wiatr, nie ma się gdzie schronić i szybko traci się ciepło. Niestety, zrozumiałem to zbyt późno i zlekceważyłem zimno, nie zakładając odpowiednio wcześnie ciepłych ubrań, czym doprowadzam do wychłodzenia organizmu i napadu drgawek. Mam tak skostniałe ręce, że nie jestem w stanie otworzyć plecaka, żeby wyciągnąć z niego cieplejsze ubrania. Na szczęście w najbliższej miejscowości, ale już na wysokości około dwóch tysięcy metrów, znajduję stację kolejki, gdzie mogę się ogrzać, dojść do siebie i założyć cieplejsze rzeczy. Dalej jest coraz zimniej, więc gdy zaczyna się ściemniać, szukam jakiegoś schronienia. Mijany kościół jest zamknięty, a nieżyczliwi ludzie zamykają przede mną swoje drzwi i okna albo udają, że nie ma ich w domu. Na szczęście nim zupełnie się ściemni, znajduję stodołę, w której chronią się także krowy. Nie ma w pobliżu nikogo, kogo mógłbym spytać o pozwolenie, więc korzystam ze schronienia bez niego. Może i dobrze, bo gdyby mi nie pozwolili, to w pobliżu nie ma już żadnego innego schronienia i chyba bym zamarzł. Zwłaszcza że w nocy temperatura spada poniżej zera, wieje silny wiatr, a nad ranem spada śnieg. Zakładam na siebie wszystkie rzeczy, jakie mam, w śpiworze kładę się na snopkach siana i jakoś zasypiam. Jednak nad ranem trzeba wyjść ze śpiwora i stodoły na śnieg i mróz – choć jest dopiero połowa września, to tu wygląda jak w środku zimy. 

Tego dnia idę przez przepiękne, zaśnieżone, pod­obłoczne krainy. Koło południa dochodzę do miejsca, gdzie znajduje się największy w Europie lodowiec i wcho­dzę do przepięknej błękitnej lodowej groty, dziękując Bogu za cuda przyrody, jakimi mnie obdarza. Pod koniec dnia schodzę do doliny, gdzie nie ma już śniegu i nie jest tak mroźno, jak na górze. W mijanej miejscowości wchodzę do kościoła, aby podziękować Bogu za to, że udało mi się przejść przez tę lodową krainę. W kościele jest pusto i nie ma nikogo oprócz mnie, podobnie jak w całej wiosce, która wygląda na wymarłą. Mam wrażenie, jakby się wszyscy przede mną pochowali. Powoli zapada zmrok, więc szukam jakiegoś schronienia, bo robi się chłodno, a nad ranem na pewno będzie przymrozek. Widzę na nieco oddalonej od drogi łące stary szałas pasterski i tam kieruję swoje kroki. Na szczęście jest otwarty. W środku jest siano, które przyjemnie pachnie. Rozkładam się na nim, myję się, coś jem i układam do snu. Jeszcze tylko zawiązuję na smycz drzwi od szałasu, które otwierają się pod wpływem wiatru.


Królowa Różańca Świętego nr 53
Zamów to wydanie "Królowej Różańca Świętego"!

…i wspieraj katolickie czasopisma! Mnóstwo ciekawych tekstów o duchowości pompejańskiej oraz świadectwa!

Zobacz Zamów PDF

 W pewnej chwili widzę zbliżające się od strony drogi światła latarek kierujące się prosto na szałas, w którym jestem. Ktoś zbliża się do mojej kryjówki. Jest ich dwóch i idą prosto w moją stronę. Raczej nie powinni wiedzieć, że tu jestem, bo w przeciwieństwie do nich nie używałem latarki. Nie wiem, kim oni są – czy właścicielami tego szałasu, którzy może jednak mnie zauważyli i chcą mnie stąd przepędzić, czy może, tak jak ja, zbłąkanymi wędrowcami, a może jakimiś przestępcami. Dla bezpieczeństwa szybko nakładam buty i kurtkę, żeby w razie co móc uciec, bo nie wiem, z kim będę miał do czynienia. Chowam się w głębi szałasu, łudząc się jeszcze, że może przejdą obok i pójdą gdzieś dalej, ale pierwsze co gdy podchodzą, chcąc dostać się do środka, zaczynają szarpać za smycz, która jest zapięta z mojej strony. Mówią coś między sobą w języku przypominającym niemiecki, co niezbyt dobrze mi się kojarzy z hitlerowcami szukającymi partyzanta. Wiem z filmów, jak to się zwykle kończy, więc czekam, myśląc jeszcze, że może jednak sobie pójdą. Jednak gdy szarpią coraz gwałtowniej i chcą przeciąć smycz, by wejść do środka, w końcu się ujawniam i mówię po angielsku, że jestem pielgrzymem i chcę się tutaj przespać. Oni szarpią jeszcze gwałtowniej i krzyczą, żebym otwierał, więc chcąc nie chcąc, odpinam smycz, którą i tak za chwilę by przecięli. Wpadają do środ­ka, chwytają mnie za rękę i wykręcają ją chwytem policyjnym, a ja od razu wiem, z kim mam do czynienia, jeszcze zanim zobaczę naszywkę na ramieniu jednego z nich z napisem Gendarmerie Cantionale. 

Chce mi się śmiać, może dlatego że nic złego nie zrobiłem, a zostałem potraktowany jak groźny przestępca. Bawi mnie absurdalność tej sytuacji ale oni nie są rozbawieni – są zbyt przejęci swoją rolą. Tryumfują jak myśliwy, który dopadł zwierzynę. Wiem, że mógłbym w jednej chwili oswobodzić się z tego chwytu, który kompletnie na mnie nie działa, bo mam tak zbudowany łokieć, że gdy chodziłem kiedyś na dżudo, nikt nie potrafił mi wykręcić ręki, tak żeby mnie bolało i zmusić do poddania. Ale tutaj odgrywam komedię, że to sprawia mi ból, żeby czasami nie założyli mi kajdanek. Mówię, że jest OK, i trochę się uspokajają i zwalniają uchwyt. Każą mi stanąć pod ścianą i świecą latarkami po oczach. Tak mnie oślepiają, że nie wiem, czy czasami nie celują do mnie z broni. Każą dać paszport, więc daję, oglądają, spisują, potem robią mi zdjęcia z przodu i z profilu, zdjęcia podeszw moich butów. Potem dokładnie rewidują mój śpiwór i plecak, każą wszystko z niego wyciągnąć i im pokazać. 

Mówię do nich po angielsku, że jestem pielgrzymem i idę do Santiago, że chcę się tylko tutaj przespać. Dopytuję, dlaczego mnie niepokoją, przecież nic nikomu nie zrobiłem. Oni zdają się w ogóle nie rozumieć. W końcu, gdy widzą mój aparat, każą mi go włączyć i pokazać im zdjęcia. Oglądają z zaciekawieniem i z uznaniem mówią, że są bardzo dobre, atmosfera trochę się rozluźnia, bo fotografie mnie uwiarygadniają. Są zapisem drogi, jaką przeszedłem z Polski. W końcu mówią mi, że dobrze że nie uciekałem, bo musieliby mnie zastrzelić. Mówią, że mogę tutaj spać, ale z tego, co rozumiem, następnego dnia znowu mam być zatrzymywany przez policję, chociaż nie mówią mi, o co właściwie im chodziło i o co jestem podejrzewany. W końcu wychodzą, zostawiając mnie w spokoju. A ja zasypiam w miękkim sianie, tak kończy się ten dzień pełen wrażeń. 

Rano, jeszcze przed świtem, opuszczam moje schronienie i gdy mijam następną miejscowość, na jej rogatkach stoi policyjny samochód. Wysiadają z niego policjanci, sprawdzają mój paszport i mówią, że mam wsiadać i jechać z nimi na posterunek. Zgadzam się, ale stawiam warunek, że odwiozą mnie w to samo miejsce, bo muszę mieć ciągłość drogi. Wiozą mnie do następnej większej miejscowości, jakieś 20 kilometrów. Tutaj na posterunku jest więcej gliniarzy, spisują z paszportu moje dane, znowu robią mi zdjęcia, biorą odciski palców, robią rewizję plecaka i znowu oglądają zdjęcia w moim aparacie, cały czas spisują jakieś protokoły. Siedzę i zaczynam się nudzić. Żeby chociaż poczęstowali mnie herbatą albo kawą, którą sami piją. Za to na ścianie wisi wielki krucyfiks, którego nie widziałem nigdy na żadnym posterunku. 

W końcu pytam, o co jestem podejrzany i czy długo jeszcze będą mnie tu trzymać. Okazuje się, że były włamania do miejscowych kościołów i ktoś zauważył, jak wychodziłem z jed­nego z nich, a że tutaj młodzi raczej te­go nie robią, więc od razu wydałem się podejrzany i ktoś czujny mnie zadenuncjował. A potem jeszcze widział z daleka, jak chroniłem się w szałasie i dał znać policji, żeby wiedziała, gdzie mnie szukać. Niestety, nic u mnie nie znaleźli w szałasie, więc chcieli mnie jeszcze sprawdzić następnego dnia, bo przecież mogłem gdzieś coś ukryć i mieć to później ze sobą w plecaku. 


reklama

Nabożeństwo 20 sobót
Różaniec pompejański, © Fot. arch. red.

Piękne różańce z kamienia 

Piękne i wytrzymałe różańce z wzorem Matki Bożej Pompejańskiej. Znajdź coś dla siebie!

Zobacz tutaj


W końcu mówię im, że jeżeli nic na mnie nie mają, to żeby wreszcie odwieźli mnie, skąd mnie zabrali, bo nie mam czasu, a do Santiago droga daleka. Myślą, że żartuję, albo zwariowałem, żeby chcieć jechać z powrotem 20 kilometrów, aby przejść je pieszo, ale ja upieram się przy swoim, więc chcąc nie chcąc odwożą mnie z powrotem do miejsca, skąd mnie zgarnęli. Pięć godzin później mijając posterunek, z uśmiechem skinę im głową na pozdrowienie. Później zatrzyma mnie jeszcze jeden policyjny patrol i znowu będzie chciał mnie sprawdzać, ale gdy zobaczy mój polski paszport i gdy powiem, że idę do Santiago, już będzie wiedział, o co chodzi i da mi spokój. Dla bezpieczeństwa jednak będę już unikał wchodzenia do kościołów w małych miejscowościach w Szwajcarii.

Krzysztof Jędrzejewski

KRZYSZTOF JĘDRZEJEWSKI filozof

Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.
Wyszukaj jego teksty.

0 0 głosów
Oceń ten tekst
Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x