Rozmawiał Marek Woś
Pan Bóg nie chce szablonów. Ks. Krzysztof Freitag
O duchowości pallotyńskiej i powołaniu do życia duchowego rozmawia z nami ks. Krzysztof Freitag.
Jak to jest z powołaniem do życia duchowego? Czy to tak, że ktoś się budzi pewnego dnia i myśli: „Eureka, mam powołanie, idę do zakonu”, czy też coś powoli się rodzi, dojrzewa? A może jest to jeszcze inaczej?
Sądzę, że kiedy używamy słowa „powołanie”, to wszystkim się to kojarzy z pójściem na księdza, zakonnicę albo na brata zakonnego. Ale ja myślę, że słowo „powołanie” może się odnosić do każdego człowieka. Każdy człowiek ma swoją drogę, swoją ścieżkę życia, w którą chce się zaangażować i to jest jego powołanie. Cała trudność polega na tym, aby odkryć, co jest tą moją drogą, w której bym się spełnił, w której byłbym szczęśliwy, w której całkiem rozwinąłbym skrzydła, w której Pan Bóg by mnie widział najlepiej. Oczywiście Pan Bóg daje mi pewną wolność w wyborze tej drogi, ale też daje mi pewne wskazówki, gdzie najbardziej bym się rozwinął, gdzie najlepiej On by mnie widział. Jeżeli chodzi o powołanie w Kościele, to myślę, że to nie jest kwestia jakiegoś objawienia – rano wstaję, a obok stoi anioł i mówi: „Hej, idziesz do seminarium, a jak nie to koniec świata”, tylko kwestia dłuższego czasu rozeznawania, czyli patrzenia w siebie, w swoje serce. Czego chcę, co mnie interesuje, pociąga, w czym chciałbym być, czemu chciałbym życie poświęcić…
Jak to wyglądało u księdza?
Nie było to tak, że z dnia na dzień postanowiłem, że chcę być księdzem. Ale kiedy się nawróciłem w czasach liceum i coraz częściej byłem w kościele, to tak z dnia na dzień coraz bardziej odkrywałem, że po prostu dobrze mi jest przy Jezusie i dobrze mi jest w Kościele. Gdzieś tam dojrzewała we mnie decyzja, że chcę być księdzem. Wtedy to było takie bardzo emocjonalne z mojej strony, tak po prostu czułem. Tak też się mówi, że powołanie się czuje. Ja czułem, że to jest coś, co ja chcę robić, to jest coś, co mnie interesuje, co mi się podoba. To świat, który jest dla mnie. No i w końcu decyzję podjąłem, ale ona we mnie dojrzewała. Przełomowy „moment” trwał może ze dwa lata…
To był więc proces…
Tak, to był proces. Oczywiście inni mogą z dnia na dzień wyjechać na przykład na misję do Afryki jako ksiądz. Pewnie też tak Pan Bóg działa. Osobiście jednak stawiam na drogę dłuższego rozeznawania i patrzenia w siebie, w swoje serce. A potem, właściwie, dalej to samo. Patrzenie w swoje serce, czy to, co wybrałem, to jest to, czego się chce. Chyba nie ma reguły. Pan Bóg potrafi też działać ad hoc, od razu.
Może są ludzie, którzy potrzebują takiego uderzenia?
Tak jak święty Paweł, w jednej chwili. Pan Bóg musi walnąć w łeb, bo inaczej nie wyjdzie.
Dobrze powiedziane. Ale jak to jest, gdy jest już decyzja, to co się wtedy robi? Wybiera zgromadzenie? Jakie zachodzą decyzje ludzkie, no i jak tym kieruje Bóg?
Myślę, że są tu dwie płaszczyzny. Jedna to rzeczywiście ta, w której Pan Bóg mówi. Jeśli człowiek się modli i ma czas na wyciszenie, to Pan Bóg gdzieś tam daje wskazówki. To się po prostu czuje, to się wie, to się słyszy w sercu. A w takim ludzkim rozumieniu to dzisiaj wystarczy wejść w wyszukiwarkę, wstukać „zakony” i poczytać, jaką dane zgromadzenie czy diecezja ma ofertę. Każdy zakon ma swój charyzmat, czyli taki profil działania, określoną działkę w Kościele i też mogę się w nim odnaleźć. W moim przypadku to było tak, że chciałem być księdzem diecezjalnym, tzw. „prywaciarzem”. Dzisiaj Bogu dziękuję, że nie wyszło.
Dlaczego?
Bo bym się nie odnalazł jednak w tym. Po maturze chciałem pójść do diecezji, byłem na rozmowie i odmówiono mi ze względu na moją chorobę – łamliwość kości. Powiedziano mi, że to nie jest miejsce dla mnie. Zaraz po tej rozmowie był mój moment ponadnaturalny, tak to dzisiaj widzę. Otóż zaraz po wyjściu z seminarium wpadłem na pewnego księdza, przyjaciela mojego przyjaciela, który wtedy ze mną pojechał. Ksiądz ten, jak się okazało, był pallotynem. Działał wtedy w duszpasterstwie powołań, w tym samym miejscu, co ja teraz.
Przypadek? Nie sądzę.
No właśnie. Z perspektywy kogoś niewierzącego to mógł być totalny przypadek, ale nie dla mnie. Dał mi ulotki o pallotynach, powiedział: „Spróbuj do nas”, a ja sobie pomyślałem: „Dobra”. Myślałem jeszcze o franciszkanach, ale spadli z góry pallotyni. Nie wiedziałem, kim są, co robią, jak robią i poszedłem w ciemno. To był taki element realizacji mojego powołania, totalnie na spontana, bym powiedział. Nieprzemyślana decyzja, choć bardziej myślałem, że to jest znak Boży. Teraz, po latach, widzę, że charyzmat pallotyński to jest coś, w co się najbardziej wpasowałem, w czym jest mi dobrze.
Czym się charakteryzuje charyzmat pallotyński?
To jest dobre pytanie. My się tak śmiejemy w naszym środowisku, że naprawdę trudno powiedzieć. Pallotyni robią wszystko co możliwe. Wszystkie możliwe działki w kościele w jakiś sposób obstawiamy, jesteśmy obecni od drukarni po misje… Pójście drogą powołania w charyzmacie Pallottiego jest taką drogą, w której chodzi po prostu o szczęście. I to nie jest tak, że kiedy wstąpię do zakonu, to będę od razu i zawsze hiperszczęśliwy. Czasem jest bardzo ciężko. Rzecz w tym, żeby zobaczyć, że Pan Bóg każdemu daje powołanie dlatego, bo chce żeby jego człowiek był szczęśliwy. I można dzisiaj pomimo trudności i braków być szczęśliwym jako ksiądz, siostra zakonna czy brat, jako każdy. Chodzi o to, żeby się nie bać, żeby wyjść z tego lęku i nie dać wmówić swoim słabościom, grzechom, przeszłości, że one mnie definiują na zawsze. Że jeśli mam to czy tamto, to już jestem przekreślony. Mogę być księdzem nawet jak mam ciężką historię życia, jeśli sobie z czymś nie radzę. I to jest przygoda. W naszym zakonie jest tylu oryginałów, że szablonu nie ma.
Lecz wszystko się zaczęło od Pallottiego?
Tak. To jest ten główny święty, od którego pochodzi nasz charyzmat. Miał on mnóstwo idei, ale ta szczególna dotyczyła współpracy ze świeckimi i angażowania ich do pracy w kościele. My, jako pallotyni, staramy się patrzeć na siebie jako na kogoś, kto jest na tym samym poziomie co ktoś, kto nie ma święceń, kto nie jest w zakonie i wiemy, że razem możemy robić dobre rzeczy. Razem działamy, jak mówił Pallotti, dla nieskończonej chwały Bożej. On miał takiego pozytywnego fioła na tym punkcie, żeby angażować wszystkich, wszystkie możliwe stany, wszystkie zawody. Jeśli ktoś jest lekarzem, księdzem czy biskupem, to fajnie, ale wszyscy jesteśmy równi i mamy robić jedno: żyć Ewangelią i ją głosić. I to jest chyba coś, co jest dla mnie takie fascynujące w tym charyzmacie. Że jest wielka współpraca ze wszystkimi. Że jako pallotyn nie czuję się kimś, kto jest ponad ludźmi, jak to czasem w naszym klerykalnym świecie bywa, ale czuję się kimś, kto jest z ludźmi i między ludźmi. Pewnie każdy inny zakon też mógłby to powiedzieć, ale u nas jest to szczególnie widoczne. Pallotti miał takie hasło, że należy rozkrzewiać wiarę i zapalać miłość między ludźmi. Staramy się sami pracować nad swoją wiarą i miłością, a potem to zapalać w innych. Pallotti, który żył w Rzymie na przełomie XVIII i XIX wieku, był na początku księdzem diecezjalnym. Robił właściwie wszystko, cały Rzym go znał. Od rana do nocy biegał wte i wewte, a w nocy się modlił. Pomagał ubogim na ulicy, był spowiednikiem papieży, organizował wielką działalność charytatywną, wykładał w seminarium, prowadził rekolekcje, kształcił… Nie wiem, jak to robił, ale chyba na tym polega świętość. My staramy się robić to samo. Co mi się podoba, to to, że nie ma takiego ogranicznika, że pracujemy np. tylko z ubogimi. Dzięki temu można się odnaleźć w tym charyzmacie i rozwinąć swoje naturalne zdolności. I to jest dobre, że będąc w naszym zakonie, można rozwijać swoje własne pasje, predyspozycje i talenty. Chociaż właściwie nie jesteśmy zakonem, a stowarzyszeniem życia apostolskiego.
Jaka jest w tym różnica?
Mówiąc tak najprościej, stowarzyszenie to jest coś pośredniego pomiędzy diecezją a zakonem. Nie mamy ślubów zakonnych, tak jak np. dominikanie czy franciszkanie, mamy tzw. przyrzeczenia. Pallotti widział w przyrzeczeniach obietnicę składaną wspólnocie, że w niej chcę żyć, pracować i się uświęcać. To daje także większą wolność i swobodę. Do zakonu jesteśmy podobni w tym sensie, że żyjemy razem, we wspólnotach. Mamy też swoje prawo wewnętrzne, prawo stowarzyszenia. Staramy się żyć według przyrzeczeń, czyli tych naszych ślubów. Myślę, że jesteśmy takim łącznikiem pomiędzy życiem diecezjalnym a zakonnym. Pan Bóg też nie chce szablonów, Pan Bóg chce oryginały. Błogosławiony Carlo Acutis powiedział, że rodzimy się jako oryginały, a umieramy jako kopie. Tu chodzi o to, że mamy być sobą i nie bać się tego. Na kazaniu podczas mojej Mszy prymicyjnej znajomy ksiądz pallotyn powiedział: „Przy ołtarzu w twojej posłudze masz być sobą, masz być całą historią twego życia”. Stojąc przy ołtarzu, stoi się z całą swoją przeszłością. I to jest coś, co mnie prowadzi. Stojąc przy ołtarzu nie jestem nagle kimś innym, w konfesjonale nie jestem kimś innym. Podczas wywiadu nie jestem kimś innym. Cały czas mam być sobą. Oczywiście jednemu pokażę więcej, innemu mniej, ale zawsze mam być sobą. W byciu księdzem, osobą powołaną, też można być sobą.
Mówi się o tym, że powołań jest mniej niż 20–30 lat temu. Z jednej strony Pan Bóg nie powołuje rzadziej niż kiedyś, z drugiej, oznacza to, że mniej osób odpowiada na jego głos. Co może być przyczyną takiej sytuacji, że czuje się radość na myśl o służbie Bogu, a jednocześnie blokuje przed wykonaniem pierwszego kroku, jakim jest rozeznanie powołania?
Myślę że sam Kościół, tak jak i świat oraz kwestia powołań jest w kryzysie. Trudno powiedzieć, co Pan Bóg myśli. Ale na pewno powołuje i będzie powoływał. A problem pewnie leży po naszej stronie. My boimy się iść za głosem naszego powołania. W dzisiejszych czasach bycie księdzem, siostrą zakonną czy bratem to nie jest high life. Czasem ludzie mówią: „Idź na księdza, będzie ci łatwo”. To nie jest do końca prawda. Pójście drogą powołania, pewnie podobnie jak w małżeństwie, to jest walka, wysiłek, zmaganie się.
Z kim? Z czym?
Najczęściej z samym sobą. Nie z diabłem czy z innymi, ale z własnymi ograniczeniami, słabościami, grzechami, myślami, czasem przeszłością. Potem pokusami. Czasem pewnie też z ludzkim podejściem do nas. Kościół nie stoi dzisiaj w zbyt dobrym świetle i myślę że to też blokuje ludzi. Boją się pójść drogą powołania, bo będą szykanowani, bo dostaną w łeb. Często u podstaw leży lęk. Lęk czy sobie poradzę, czy to jest dla mnie, czy spróbować. Lęk przed podjęciem decyzji. To jest zrozumiałe. Patrząc sam na siebie, myślę, że też miałem bardzo dużo lęków, ale to jest coś, co trzeba spróbować pokonać.
Można powiedzieć, że to taka triada: walka z ciałem – sobą, światem – otoczeniem i szatanem?
Walka, ale ze świadomością, że Pan Bóg na szczęście zwyciężył już ze mną, pokonał zło, choć zło dalej rykoszetem uderza.
Więc pierwszy krok to przełamać lęk. Jaki jest drugi krok?
Potem trzeba zobaczyć, że Pan Bóg jest silniejszy od wszystkiego i zaufać. Czyli zostawić mu przestrzeń, wiedząc, że Pan Bóg działa mądrzej, lepiej i silniej niż nam się wydaje. Jak się idzie ścieżką powołania, można zobaczyć, że Pan Bóg działa na niej bardziej niż byśmy byli sobie w stanie wyobrazić. Często takimi ścieżkami, że się mówi: „wow!”. Trzeba zaufać i spróbować, ale tego zaufania trzeba się też uczyć. To nie jest tak, że podejmuję decyzję, idę do pallotynów (do których zapraszam oczywiście) i nagle wszystkie problemy znikną. Jest wiele rzeczy, z którymi trzeba będzie walczyć. Przede wszystkim właśnie w sobie. Jednak z dnia na dzień człowiek uczy się takiego zaufania, że wiele rzeczy może pokonać. Wiele może pomóc rozmowa z kimś, kto już na takiej drodze powołania jest. Pomocne bywają wyjazdy na rekolekcje powołaniowe, rozeznaniowe do zakonu czy diecezji, miejsca gdzie chciałoby się wstąpić, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Wydaje się, że wejście w ten świat sprawia, że człowiek zaczyna ufać i mniej się boi. Jak coś pozna, to mniej się boi. Młodzi ludzie często obawiają się iść drogą powołania, bo nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Dlatego organizowane są różne rekolekcje, eventy powołaniowe.
Youtuberka, Aleksandra Wojciechowicz, opowiadała na jednej z transmisji, że rekolekcje powołaniowe i nowicjat do niczego nie zobowiązują, a mogą okazać się wspaniałą przygodą. Dla niej ta przygoda trwała niemal 8 lat. Ostatecznie nie została zakonnicą, ale nie uznaje tego czasu za stracony.
Kiedy byłem w seminarium, jeden z wykładowców twierdził, że każdy facet powinien w życiu przejść nowicjat zakonny. Nie po to, żeby zostać księdzem, ale dlatego, że to bardzo wielu rzeczy uczy i pomaga poukładać. Rzeczywiście, jak człowiek spróbuje i nawet wejdzie na zakonną drogę realizacji powołania swojego życia, a potem się okaże, że to nie jest to, to też nie jest dramat. To, co zdobędzie, to już jest jego. Pomoże mu to też w wierze. Wielu moich byłych współbraci, którzy byli klerykami, a dzisiaj już mają rodziny i pracują w świecie, mówi, że to im wiele dało. Że to była dla nich taka skarbnica wielu doświadczeń, duchowego rozwoju z której czerpią do dzisiaj. Może to jest to, czego ludzie się boją, że jak już zaczną, to muszą zostać. Że nie mogą mieć wątpliwości, nie mogą się zmagać i podważać swojej decyzji. Jak ktoś w takiej nerwicy żyje, to wtedy nie chce zacząć. Myślę, że te myśli też trzeba odłożyć na bok i jeśli odkryjesz, że to jest to – super, wtedy będziesz jeszcze bardziej realizował Boże powołanie. Trzeba też patrzeć na drogę powołania ze świadomością, że bycie księdzem czy zakonnicą wcale nie jest w Bożych oczach czymś lepszym, tak myślę, od innego powołania. Jeśli ja nie zostanę księdzem, to Pan Bóg się na mnie obrazi. To jest tylko pewien sposób życia, realizacji tego, co Pan Bóg mi daje. Ale to nie sprawia, że jest to lepszy sposób. Bo ja jako ksiądz nie jestem wcale lepszy od kogoś, kto ma żonę i dzieci.
Jednak chyba bardziej wyjątkowy…
Kiedyś tak myślałem. Teraz już myślę, że nie. Ja jestem daleki od klerykalizmu, patrzenia na siebie jako kogoś wyjątkowego. Na pewno jestem inny.
Jednak tylko kapłan może sprawować sakramenty.
To czyni różnicę. A ojciec może wychowywać dziecko i dbać o rodzinę. Ja tego nie mogę. Lepiej patrzeć w takiej płaszczyźnie, że jest to coś innego. Ale czy lepszego, czy gorszego? To i to jest jedyne w swoim rodzaju.
Współcześnie księża są często atakowani i oskarżani o całe zło tego świata. Bycie duchownym jest szczególnym wyzwaniem. Czasem się słyszy opinię, że wystarczy być dobrym człowiekiem, jakby sakramenty nie były do niczego potrzebne. Jak ksiądz patrzy na taki zanikający szacunek dla stanu duchownego?
Kiedyś się bardzo tego bałem. Bałem się takich ataków, sam ich zresztą doświadczyłem.
W jaki sposób?
Kiedyś jechałem w Warszawie autobusem w sutannie i ktoś zaczął mnie wyzywać: „Ty klecho, pedale, pedofilu”. W Poznaniu też mi się raz zdarzyło. Zwykle jest tak, że pod taką agresją coś leży głębiej. Jeżeli uda się coś takiego rozbroić, to chętnie. Jeżeli nie, to cóż, ja nie będę walczył z wiatrakami. Kiedyś się tego bałem, przejmowałem. Dzisiaj już mnie to specjalnie nie rusza. Traktuję to jako wyzwanie. Przyjmuję, że taka jest rzeczywistość. Błędem ludzi jest to, że patrzą na całość przez pryzmat kilku przypadków, których nie neguję. Mnie samego to boli w Kościele, że są tacy, którzy są daleko od ideału, delikatnie mówiąc. Dla mnie jest to wyzwanie, które sprawia, że zaczynam myśleć, jak do takich ludzi podejść. Bo to, że ja do kogoś, kto nie lubi Kościoła, podejdę i zacznę moralizować to wiem, że nie pomoże. W ogóle bardzo lubię ludzi, którzy są poza Kościołem, którzy walczą z Kościołem, którzy są z totalnie innej opcji. Z takimi ludźmi się przyjaźnię, spotykam, mam dojścia do różnych środowisk. I zauważyłem, że jeżeli się z tymi ludźmi po prostu jest i od razu się do nich nie wychodzi z pozycji „ja tu jestem mądry ksiądz, ty mnie słuchaj”, jeśli po prostu jest się człowiekiem, to nagle się otwiera droga do bardzo wielu rzeczy. I wtedy ci ludzie nagle chcą wracać do Kościoła, bo widzą, że ksiądz czy katolik, który do nich przychodzi, jest normalny. Nie zadziera nosa, nie chce ich palić na stosie. Więc to jest dla mnie wyzwanie, jak dzisiaj iść do ludzi z Ewangelią, jak im ją, mówiąc brzydko: sprzedać. Do tych ludzi, którzy są nastawieni antykościelnie. I powiem, że mnie to coraz bardziej zagrzewa. Mówiąc tak holistycznie, myślę że Kościół musi zmienić podejście do głoszenia Ewangelii właśnie tym ludziom. Wysoko cenię papieża Franciszka, który, jak myślę, bardzo chce się troszczyć o tych, którzy są poza Kościołem. I także wielu ludzi spoza Kościoła ceni papieża.
W końcu pasterz zostawia swoje owce, żeby odnaleźć jedną zaginioną.
Ja bym dziś powiedział, że jest troszeczkę odwrotnie. W zagrodzie jest mało owiec, a na zewnątrz jest wiele tych zagubionych, które trzeba iść odnaleźć. Te, co zostaną, to sobie poradzą. One wiedzą, jak to jest być w Kościele, jak tam sobie poradzić. Ale trzeba wyjść i można to robić na różne sposoby. I tu znów nasz charyzmat pallotyński jest idealny, bo spełnia się w wychodzeniu do ludzi. Nie tylko do pobożnych katolików, ale do każdego. Widzę też, że Pan Bóg działa poza oficjalnymi kanałami Kościoła. Bóg się nie ogranicza tylko do budynku czy tylko do sakramentów. Potrafi też działać, gdy pójdę na piwo ze znajomym, który jest ateistą i nie cierpi Kościoła. Czasem potrafią piękniejsze rzeczy wyjść tam niż w kościele. To jest przedziwne. I pokazuje, że wiele rzeczy dzieje się w sercu. Tak więc traktuję przeciwności jako wyzwanie. Już nie jako lęk. Chociaż gdyby ktoś za mną latał z nożem, to bym się bał. Ale jeszcze tak w Polsce nie jest.
Dziękuję za rozmowę!
Redakcja
Mogą zainteresować Cię też:
Szczęść Boże, bardzo podobał mi się ten artykuł. Ksiądz Krzysztof , znany mi osobiście, gdyż pracowaliśmy kiedyś razem w jednej z łódzkich szkół, jest właśnie takim Oryginałem , jest zawsze sobą w swojej posłudze i chwała za to Panu. Z Panem Bogiem Księże Krzysiu .Do zobaczenia w Łodzi. 🙂 Dorota