Parę lat temu głośnym echem w amerykańskiej prasie odbiła się wypowiedź zakonnika ze zgromadzenia trapistów. Człowiek ten, po kilkunastoletnim samotnym pobycie w domku na pustyni, po raz pierwszy od dawna znalazł się w wielkim mieście.
Oczywiście po paru dniach został wytropiony przez wścibską prasę. Na pytanie jednego z dziennikarzy, co myśli o Nowym Jorku, odpowiedział: „Ludzie tu są bardzo samotni…”.
Ruch, zabieganie, tysiące spraw do załatwienia na wczoraj. Modlitwy „zaliczane” w pośpiechu, z wiary lub na wszelki wypadek. Praca, telewizja, ogródek i brak czasu na sen, na spokojną rozmowę. Taka jest rzeczywistość naszego życia. Splatając nasze sprawy ze sprawami innych ludzi, nawet nie zauważamy, że ów splot, owe węzły interesów jakoś wcale nas z sobą nie bratają, przeciwnie – ciągle się oddalamy. Jesteśmy od siebie nawzajem uzależnieni, ale przez to wcale nie bliscy. Nasze relacje z innymi nacechowane są „chceniem”. Chcę twojego towarzystwa, możliwości, czasem dobrego humoru czy optymizmu.
„Ania, posiadaczka imponującej kolekcji kolczyków – w brwiach, nosie, uszach – nie rozumie zaciekawienia swoim wyglądem. […] «Po co to zrobiłam? Po to, aby się wyróżnić»” (prasa codzienna).Ten paradoksalny wywód nastolatki chcącej za wszelką cenę wyróżnić się z tłumu, a jednocześnie zbulwersowanej, że ktoś inność dostrzega, jest doskonałym obrazem dylematu współczesnego (a może nie tylko współczesnego?) człowieka. Chciałby być inny, zauważony, dostrzeżony jako ktoś niezależny, różniący się, jedyny na świecie. Z drugiej strony ten sam człowiek odczuwa pragnienie znalezienia się w otoczeniu, które go akceptuje, akceptuje jego wartości, zasady i to, co myśli. Z tego wynika niekiedy pragnienie schowania się w tłumie, niewyróżniania się, bycia jak inni.
Czy te dwa pragnienia są sprzeczne? Czy jesteśmy skazani na wieczne rozpięcie między dwoma – nieziszczalnymi na pozór – marzeniami?
Są dwie rzeczywistości, w których jesteśmy „znani po imieniu”, kochani bezwarunkowo. Tak kochają rodzice i tak (tyle że doskonalej) kocha Bóg. Zna każdego z nas osobiście i każdy z nas jest dla Niego niezwykle ważny.
I to właśnie – a nie jakiś wspólny cel czy identyczne poglądy – stanowi spoiwo gmachu Kościoła. Jesteśmy nie tyle grupą ludzi o wspólnych obyczajach i obrzędach, ile kochanymi dziećmi kochającego Ojca.
Aby jednak ta gromadka mogła stać się Rodziną Boga, jej członkowie muszą się spotykać. Kościół zaprasza nas na spotkania rodzinne, przy obficie zastawionym przez Ojca stole, przy którym cieszymy się także obecnoscią naszego rodzeństwa, sióstr i braci.
Dlatego św. Paweł woła dramatycznie:
„Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak się to stało zwyczajem niektórych, ale zachęcajmy się nawzajem, i to tym bardziej, im wyraźniej widzicie, że zbliża się dzień” (Hbr 10, 25).
Niedziela. Msza święta o godzinie 11. Stoję wśród innych i trudno mi się skupić. Starsza pani koło mnie przez cały czas szepce, przesuwając w dłoni różaniec. Mężczyzna z prawej pociąga nosem. Ktoś stojący za mną musiał przed wejściem do świątyni wypalić papierosa, gdyż co chwila odczuwam jego przewiany dymem oddech. Dwie młode dziewczyny z przodu mają jakieś ważne i – sądząc po chichotach – wesołe sprawy do omówienia. Nawę główna co chwilę przebiega z głośnym tupotem nóżek kilkuletni berbeć.
Wszystko to strasznie mnie rozprasza, a przecież pragnąłbym skupić się na Bogu, na relacji z Nim, na tych wielkich rzeczach, które dzieją się na ołtarzu.
Nie jest to pragnienie niezrozumiałe. W końcu każde dziecko ma takie chwile, w których chciałoby się znaleźć sam na sam ze swoim tatą, porozmawiać z nim w tajemnicy przed innymi, z zachowaniem pełnej intymności. Ale nie jest dobrze, gdy pragnienie to usiłuje realizować na rodzinnym zjeździe, w czasie gdy wraz z rodzeństwem zasiada do hojnie zastawionego stołu. Przecież jest to czas wzajemnego cieszenia się sobą – nie tylko osobą ojca, lecz także siedzącymi przy stole domownikami (Ef 2,19).
Nie wiem dokładnie, dlaczego Bóg chciał, abyśmy oddawali Mu cześć i otrzymywali Jego dary we wspólnocie Kościoła. Ale pragnienie wyizolowania się od współbiesiadników Najświętszej Ofiary jest odrzuceniem połowy krzyża Jezusowego, jest dążeniem do realizacji wspólnoty z Bogiem (pionowa belka krzyża) z pominięciem belki poziomej (wspólnota z braćmi i siostrami).
To prawda, że wspólnota z doskonałym Bogiem jest łatwiejsza od przebywania z niedoskonałymi ludźmi. Nie twierdzę też, że kulturalne zwrócenie uwagi jest czymś niewłaściwym. Nie powinienem jednak się spodziewać, że własnym działaniem sprawię, iż bliźni przestaną być dla mnie dolegliwością (lub że ja przestanę być dolegliwością dla nich!).
Dzięki Bogu jesteśmy dla siebie wzajemnie darem. Z powodu grzechu jesteśmy dla siebie wzajemnie krzyżem. A Jezus nie zaleca ucieczki od krzyża – przeciwnie, mówi: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38).
Wchodząc do kościoła, muszę mieć świadomość, że czegokolwiek doświadczyłbym od braci i sióstr (czyli Kościoła) w jego murach, ich „bezczelność” wobec mnie jest niczym wobec mojej bezczelności względem Boga.
„[Jezus]Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników” (Łk 14, 8–10).
Przyznam, że niekiedy odnoszę wrażenie, iż ten fragment – mówiący, aby na spotkaniu chrześcijańskim nie pchać się na pierwsze miejsca – jest najgorliwiej przestrzeganym nakazem ewangelicznym.
Obraz mszy świętej najczęściej wygląda tak: kapłan i służba liturgiczna przy ołtarzu, potem kilka rzędów pustych ławek… Im dalej od ołtarza, tym tłok jest większy, osiągając maksimum w okolicach przedsionka. Wiele osób woli stać przy drzwiach lub wcisnąć się do ostatnich ławek. A wszystko po to, by nie znaleźć się „na pierwszym miejscu”.
Muszę jednak przyznać, że mam poważne wątpliwości, czy zachowanie takie wypływa z przejęcia się słowami Ewangelii. Przeprowadźmy w myśli krótki eksperyment. Wyobraźmy sobie, że do naszej parafii przyjeżdża… papież. Będzie odprawiał mszę świętą w naszym kościele. Czy i wówczas pierwsze ławki pozostaną puste? Wątpię…
Powie ktoś: „Papież to co innego niż nasz proboszcz”. To niewątpliwie prawda (choć obaj są prezbiterami). Ale… może warto wspomnieć, kto jest obecny osobiście zarówno podczas mszy świętej sprawowanej przez papieża, jak i podczas „zwykłej” Eucharystii w powszedni poranek?
Gdy papież sprawuje Najświętszą Ofiarę, nie ma wątpliwości, że jego godność nie może się nawet równać z godnością Chrystusa obecnego w swoim ciele i krwi. Gdy Jan Paweł II słysząc śpiewane dla siebie „Sto lat”, odpowiadał: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, to tak, jakby mówił słowami św. Jana: „Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała” (J 1, 26–27).
Msza święta nie rozpoczyna się od znaku krzyża. Zaczyna się od pocałunku. Kapłan w imieniu wiernych całuje ołtarz naszego Pana. I musi tak być, gdyż Eucharystia jest ucztą miłości, ucztą, podczas której radujemy się z Ojcem wzajemnie swoją obecnością i bliskością. Jakimż nietaktem wobec Niego jest zajmowanie miejsca przy drzwiach w chwili, gdy chce mnie, Ciebie, nas przytulić i ukoić! Jaką troską musi napawać Boga, gdy zbliżając się do Jego ołtarza, aby połączyć się z Nim w świętej komunii, czynimy to z ponurą miną, a radosne pieśni brzmią w naszych ustach smutno.
Wszyscy jesteśmy grzesznikami i dobrze jest ubolewać nad swoją niewiernością. Ale uczta miłości, uczta będąca(między innymi) podziękowaniem za uwolnienie nas przez Jezusa od wszelkiej winy nie jest odpowiednim miejscem (i czasem) na rozpacz.
Ktoś powie: „No dobrze, ale ta «uczta» to przede wszystkim Pascha Chrystusa, nasz udział w Jego ofierze krzyżowej”. To prawda. Ale uczestniczymy w jej trakcie nie tylko w śmierci Pana Jezusa, lecz także w Jego zmartwychwstaniu. On jest z nami, a my jesteśmy z Nim. Nie na darmo przebywanie z Bogiem wielokroć przedstawiane jest w Biblii jako przyjęcie weselne. A „czy goście weselni mogą się smucić, dopóki pan młody jest z nimi?” (Mt 9, 15).
00głosów
Oceń ten tekst
Marek
Piotrowski
Informatyk i analityk, publicysta, apologeta, autor katolickich książek.