Ostatnio pisałem o gościnności w Rumunii, której zaznałem na szlaku mojej pieszej pielgrzymki do Ziemii Świętej, w 2000 roku. Dzisiaj piszę o Turcji, przed którą wszyscy mnie ostrzegali, mówiąc, że na pewno zostanę tam zabity przez muzułmanów, zwłaszcza gdy zobaczą krzyżyk na mojej szyi. Jednak sytuacja, którą tam zastałem, przypominała trochę opowieść o miłosiernym Samarytaninie, który mimo uprzedzeń kulturowych pomógł napadniętemu, pozostawionemu przez swoich.
Co prawda ja nie znajdowałem się w tak skrajnej sytuacji, bo nikt mnie nie napadł, ale na każdym kroku spotykałem się z przejawami gościnności i serdeczności ze strony tych, których ze względu na ich odmienność religijną kazano mi się obawiać. Wprawdzie był to jeszcze świat sprzed 11 września 2001 roku i nikt wtedy nie słyszał o Al-Kaidzie, ISIS ani Boko Haram, jednak świat islamu wzbudzał już w nas lęk. Gdy przekroczyłem granicę bułgarko-turecką i zobaczyłem pierwsze wieże minaretów, a na stacji benzynowej minimeczet do modlitwy dla podróżujących, poczułem się trochę obco. Jednocześnie byłem zbudowany ich wiarą, bo nigdzie u nas nie widziałem na stacji benzynowej kaplicy. Następnego dnia jeszcze przed wschodem słońca zbudziły mnie nawoływania muezzinów do modlitwy. Później okazało się, że są to nagrania puszczane przez głośniki na wieżach minaretów. Trochę to skojarzyło mi się z naszym biciem w dzwony, zwłaszcza że miało to miejsce w południe, po południu, o zachodzie słońca i wieczorem, czyli podobnie jak u nas, gdy bijące dzwony wzywają do modlitwy o 12.00 na Anioł Pański, o 15.00 w godzinie śmierci Chrystusa, o 18.00 na różaniec i o 21.00 na Apel Jasnogórski.
W każdym razie nawoływania muezzinów przypominały mi o modlitwie, podobnie jak muzułmanom o ich modlitwach. Wrażenie na mnie robiło, gdy w samo południe w mieście Edirne, przez które akurat przechodziłem, masy ludzi spieszyły na modlitwy do meczetu, a zwłaszcza dzieci, które przychodziły tam ze szkół całymi klasami. I nie było w nich widać jakiegoś smutku czy przymusu, tylko radość i żarliwość w wyznawanej wierze. W sumie wszędzie na ulicach widziałem radosnych, uśmiechających się i pozdrawiających mnie ludzi. Za każdym razem, gdy mijałem przydrożny bar, ktoś wołał mnie i zapraszał na herbatę. Początkowo z tego korzystałem, jednak później musiałem odmawiać, bo ile dziennie można wypić herbat; poza tym traciłbym cenny czas. W końcu byłem tam, by iść do Jerozolimy, a nie opowiadać o tym, popijając herbatkę. Niemniej ludzie byli bardzo gościnni, i mimo że nie znali angielskiego, w którym próbowałem się z nimi porozumieć, zawsze jakoś się dogadywaliśmy.
Któregoś wieczora mijam przydrożny dom, w którym widać, że się nie przelewa. Na podwórku akurat zasiada przy stole dwóch mężczyzn i chłopiec. Kiwają mi na powitanie i gestem przywołują, więc idę. Na stole stoi dzbanek z wodą, a na talerzu leży mała bagietka i ogórek, które, gdy przychodzę, dzielą na cztery równe części i modlą się nad nimi. To cały ich wieczorny posiłek, którym dzielą się ze mną, mimo że mają go tak mało i widzą mnie pierwszy raz w życiu. Wzrusza mnie ich gościnność, to, że dzielą się ze mną tym, co mają, choć to tak niewiele. Wyglądają na zmęczonych pracą i smutnych; chciałbym poznać ich historię, zapytać, gdzie jest matka chłopca, która powinna być żoną jednego, a siostrą drugiego z mężczyzn, ale nie ma jej tutaj. Chciałbym zapytać, czy żyje, czy może jest chora, bo widać, że brakuje tu kobiety, jednak bariera językowa jest zbyt wielka i mogę tylko uściskać ich na pożegnanie, chcąc okazać swą wdzięczność i zapewnić o mej modlitwie w drodze i w Jerozolimie, która także dla nich jest świętym miastem.
Innym razem mijam przydrożną pizzerię i myślę sobie, że zjadłbym pizzę. Zaraz wychodzi z niej właściciel i zaprasza mnie do środka. Kiedy mówię po angielsku, że nie mam pieniędzy, odpowiada, że nie ma sprawy, i każe mi usiąść i chwilę poczekać. Po jakimś czasie przedstawia swoją siostrę, która przynosi mi ciepłą, chrupiącą pizzę. Jest trochę młodsza ode mnie, ładna, uśmiecha się i pyta: skąd idę? i dokąd? i czy mam żonę? Robi się więc trochę niebezpiecznie i muszę uważać, żeby nie stracić tutaj serca. Dlatego jem czym prędzej smaczną pizzę, popijając ją herbatą. Dziękuję moim gospodarzom i idę dalej do Jerozolimy, by nie zostać tu na następne kilkadziesiąt lat, chociaż może nie byłoby to takie złe.
W innej miejscowości przechodzę wczesnym rankiem koło piekarni, do której akurat przywożą pachnące, świeże pieczywo, na które przychodzi mi ochota i za chwilę od przywożącego dostaję dwa rogale.
Z kolei, gdy chciałbym coś słodkiego, za chwilę podchodzi do mnie jakiś chłopiec i daje mi czekoladowego batona. Nie wiem, skąd to się bierze, ale gdy zastanawiam się, gdzie się podzieję w Stambule, jeszcze kilkadziesiąt kilometrów przed nim nagle na drodze zatrzymuje się samochód, którego kierowca chce mnie podwieźć, a gdy mówię, że idę pieszo do Jerozolimy, daje mi wizytówkę swojego hotelu w Stambule i zaprasza, żebym tam przyszedł. Wszystko potoczyło się inaczej i w końcu tam nie trafiłem, o czym może napiszę kiedyś innym razem. Jednak dało mi to do myślenia, że może ci wszyscy muzułmanie są jakimiś aniołami zesłanymi mi przez Pana Boga, aby spełniać życzenia, bo ilekroć o czymś pomyślę, natychmiast się zjawiają, żeby spełniać moje zachcianki – a czasami nawet nie muszę o tym myśleć. Bo czy to jest normalne, że gdy akurat siadam sobie na trawie w pobliżu koszar w jakimś tureckim mieście i nagle zaczyna padać deszcz, a ja moknę, bo nie chce mi się wyciągać kurtki przeciwdeszczowej, to widząc to ze swojego posterunku, na którym pełni wartę, schodzi żołnierz i przynosi mi swoją pałatkę, którą mnie okrywa? W żadnej armii to jest nie do pomyślenia, bo za takie coś można mieć bardzo duże kłopoty. Jednak on to robi, nie zważając, że ktoś z jego przełożonych może to zobaczyć. Mówię, że nie trzeba i dziękuję mu, ale on zostawia mi tę pałatkę, a sam wraca na posterunek i tam moknie. Jem czym prędzej, nakładam moją kurtkę i odnoszę mu jego, żeby nie musiał moknąć. Częstuję go jeszcze kanapką, jednak dziękuje mi i mówi, że nie może jeść na służbie. Dziękuję mu, ściskam rękę na pożegnanie i idę dalej.
W Stambule zaczepia mnie na ulicy jakiś człowiek w moim wieku i pyta się, czy jestem głodny, a gdy nie zaprzeczam – zaprasza mnie do jakiegoś baru na obiad. Zamawia dla siebie i dla mnie podsmażany ryż z warzywami i kefir. Rozmawiamy po angielsku. Ma na imię Ramazan; pamiętam, bo daje mi swoją wizytówkę. Zajmuje się produkcją i sprzedażą manekinów do sklepów. Pyta mnie o cel podróży i czy jestem chrześcijaninem. Sam mówi, że nie wierzy w Boga, ale prosi, żebym się za niego modlił. Obiecuję mu to, dziękując za smaczny obiad, i rozstajemy się z nadzieją, że może jeszcze kiedyś, gdzieś się spotkamy.
Innym razem za Kayserii w Kapadocji, kiedy wczesnym rankiem mijam posterunek policji, wychodzi akurat z niego policjant i przywołuje mnie gestem dłoni. Już szykuję paszport, bo myślę, że chce mnie sprawdzić i obawiam się, że w razie gdyby coś mu nie pasowało, mogę mieć kłopoty. Jednak jego nie interesuje mój paszport. Pyta, skąd i dokąd idę, z czystej ludzkiej ciekawości, a nie ze służbowego obowiązku, po czym prowadzi mnie do kuchni na posterunku. Robi mi herbatę i otwiera lodówkę. Pokazuje, że mam brać, co chcę; mam jednak świadomość, że to, co wezmę, będę musiał dalej dźwigać, więc staram się wziąć coś lekkiego. Policjant chce mi dać wszystko, więc tłumaczę mu, że puszki z konserwami i słoiki są ciężkie i nie mogę wziąć ich za wiele. W końcu jakoś udaje mi się go przekonać, ale i tak daje mi torbę pieczywa. Później prowadzi mnie do jakiegoś pomieszczenia, które jest chyba świetlicą, bo stoi tam stół bilardowy. Chce, żebym z nim pograł w bilarda, więc gramy jakiś czas. W końcu mówię, że niestety muszę już iść, dziękuję mu, żegnam się i opuszczam ten dziwny posterunek, w którym opróżniłem lodówkę.
Jeszcze dalej w Kapadocji znowu zaznaję muzułmańskiej gościnności – w miejscowości Goreme, znanej ze słynnych wykutych w skałach kościołów i domów, w których od IV wieku mieszkali pierwsi chrześcijanie. Część tych budynków jest używana po dziś dzień. Do jednego z nich zostałem zaproszony przez jego właściciela, który bardzo się ucieszył, że mógł mnie ugościć i poczęstować miodem z hodowanych przez siebie pszczół, a ja znowu ucieszyłem się, że dobry Bóg zsyła mi samarytan, którzy bezinteresownie mi pomagają, nic nie chcąc w zamian. Dochodzę do wniosku, że muzułmanie to prawdziwi dobrzy Samarytanie, tylko szkoda, że nie uznają Chrystusa za Boga, lecz za jednego z proroków. Mam nadzieję, że dobry Bóg pozwoli im jeszcze w to uwierzyć i że spotkam ich jeszcze gdzieś kiedyś, a jeśli nie tu, to tam, po drugiej stronie. Modlę się o to co dnia.
[/restrict]