W 2003 roku przypadła 50. rocznica cudu w Syrakuzach na Sycylii. 29 sierpnia 1953 r., w mieszkaniu młodego małżeństwa Iannuso przy via Degliortia 11, z płaskorzeźby Matki Bożej, którą otrzymali w prezencie ślubnym, zaczęły spływać łzy.
Ten cud trwał przez 4 dni i zakończył się 1 września. Powołana przez biskupa komisja orzekła, że są to łzy ludzkie. W miejscu zdarzenia zaczęły gromadzić się tłumy ludzi, miały miejsce liczne uzdrowienia i nawrócenia, a wizerunek płaczącej Matki Bożej Bolesnej stał się obiektem kultu. Postanowiono wybudować dla niego godną świątynię, którą po wielu latach ukończono, i którą Jan Paweł II konsekrował 6 listopada 1994 roku. Od tego czasu jak ogromna łza Matki Bożej Płaczącej, góruje nad Syrakuzami 102-metrowa wieża. Przypomina nam ona, że to również za grzechy każdego z nas spływają łzy Matki Bożej.
Aby uczcić 50. rocznicę tego cudu, udałem się po Rzymie i Pompejach, co opisywałem w poprzednich numerach KRŚ, w dalszą drogę do Syrakuz. Nie było łatwo, bo po 42 dniach marszu z Poznania do Pompejów, czekało mnie jeszcze 12, może 14 dni wędrówki.
Najpierw szedłem przez niekończący się ciąg miasteczek do Salerno – największego portu przeładunkowego w okolicy. Stamtąd odbiłem w głąb lądu i przez góry Alburni, po 2 dniach znów dotarłem do morza Tyrreńskiego w miejscowości Praia a Marr. Później przez 4 dni wędrowałem w 40-stopniowym skwarze. Jednak mimo bliskości morza, które miałem na wyciągniecie ręki, tylko raz skorzystałem z kąpieli. Nie było to dobre rozwiązanie, bo zamiast orzeźwienia rozleniwiłem się zupełnie i ciężko było mi zebrać się do dalszego marszu. Później już unikałem kąpieli w ciągu dnia, choć morze kusiło mnie lazurowym blaskiem.
Miałem tylko kilka dni na dojście i powrót do domu, gdyż musiałem zdążyć na pielgrzymkę do Częstochowy, która wyruszała 6 lipca z Poznania. Tak więc szedłem naprzód różnymi drogami: od rzadko uczęszczanych górskich, przez ruchliwsze nadmorskie. Wstawałem przed świtem, aby powitać wschód słońca, i szedłem do zmierzchu, aby rozłożyć karimatę i śpiwór, i zasnąć jak dziecko snem sprawiedliwego. Szedłem z modlitwą na ustach, która dodawała mi sił, odwagi, nadziei i strzegła przed niebezpieczeństwami, których nawet nie byłem świadom.
Dopiero później dowiedziałem się, że przechodziłem przez tereny działania kalabryjskiej i sycylijskiej mafii, która ma pod sobą obozy pracy i zajmuje się handlem ludźmi. Mijałem uprawne pola pełne smutnych i osłabionych ludzi, którzy nie mieli sił i odwagi na ucieczkę i powrót do normalnego życia. Mnie mogło spotkać to samo, gdyby nie Boża opieka. Najgorsze jest to, że nikt z tym nic nie robił, Policji nigdzie nie było, a jeśli już, to może by się pojawiła gdybym zrobił zdjęcia tym ludziom.
Jak ogromna łza, która spadła na ziemię
Chwilami upał był nie do wytrzymania, ale musiałem iść dalej, nie zważając na słońce palące twarz. Przydrożni sprzedawcy częstowali mnie owocami i mówili, żebym założył coś na głowę, bo słońce wypali mi mózg. Posłuchałem i założyłem koszulkę, ale po jakimś czasie musiałem ją zdjąć, bo zaczęła boleć mnie głowa. Wtedy ból ustał.
W końcu dotarłem do Villa San Giovanni – miasta z którego odpływają promy na Sycylię. Nie pytając nikogo, czy trzeba kupić bilet, wszedłem na prom. Nikt mnie nie sprawdzał. Dopiero w drodze powrotnej dowiedziałem się, że wszyscy kupują bilety na samochody, w które wliczone są bilety dla pasażerów, i prawie nikt nie przedostaje się na drugą stronę inaczej. Przepłynięcie przez cieśninę Messyńską trwało ok. 20 minut. I tak znalazłem się na sycylijskiej ziemi.
Sycylia znacznie różni się od reszty Włoch. Bardziej przypomina Grecję i kraje Ameryki Łacińskiej. Czekało mnie 6 dni marszu w jeszcze większym skwarze. Mijałem po drodze zamki templariuszy, greckie świątynie i kaktusy. Szedłem wzdłuż morza Jońskiego, przez Taorminę, urokliwą nadmorską miejscowość znaną ze starożytnego amfiteatru. Z tamtąd musiałem odbić od morza i skierować się w głąb lądu, gdyż chciałem wejść na Etnę. Straciłem prawie 2 dni, by z poziomu morza dostać się krętymi drogami na wysokość 3000 metrów. W końcu okazało się, że na sam szczyt wulkanu nie można wejść, ponieważ jest ciągle aktywny i grozi erupcją. Więc niepocieszony zszedłem do morza w miejscowości Katani, gdzie przenocowałem. Następnego dnia musiałem pokonać 65 km gdyż chciałem zdążyć na wieczorną Mszę w Syrakuzach. Szedłem wzdłuż autostrady bez zatrzymywania i postojów bo nigdzie nie było stacji, czy miejscowości, w których można było się czegoś napić. A upał był ponad 40 w cieniu, z tym, że cienia nigdzie nie było. Tylko siatka po obu stronach drogi. Pod koniec marszu przed Syrakuzami, po drugiej stronie siatki zobaczyłem krzaki z cytrynami, które udało mi się dosięgnąć. Do dziś pamiętam ich cierpki i orzeźwiający smak. Zjadłem ich chyba z 10 i to mnie uratowało.
W końcu zobaczyłem w oddali wieże bazyliki. Wyglądała jak ogromna łza, która spadła na ziemię. Nie wiedziałem, która jest godzina, miałem nadzieję, ze zdążę na Mszę. Gdy wszedłem do bazyliki okazało się, że Msza właśnie się kończy. Zdążyłem jeszcze pomodlić się przed cudownym wizerunkiem Matki Bożej Bolesnej, dziękując Jej za całą drogę, za to, że szczęśliwie udało mi się do Niej dojść, przepraszając że grzechami sprawiam, że płacze również przeze mnie.
Chciałem zostać dłużej, ale niestety bazylikę już zamykano i musiałem wyjść. Hotele do których mnie skierowano były drogie, więc tułałem się w poszukiwaniu miejsca do spania. W końcu znalazłem jakieś bezpieczne krzaki, w których przespałem się do rana, by znów pójść do Niej i ujrzeć piękną, płaczącą twarz Matki Bożej i być już na całej Mszy świętej. Jakiś czas później zrozumiałem, że Maryja płakała jeszcze z innego powodu. 15 dni potem, 15 lipca 2003 r. zmarła Gosia, moja najlepsza przyjaciółka. Myślę, że Maryja już wtedy płakała, wiedząc o moim późniejszym smutku i cierpieniu. Myślę, że Ona nie płacze tylko nad naszymi grzechami, ale razem z nami w naszym cierpieniu, smutku i żalu, a łzy Matki Bożej Bolesnej pomagają nam przetrwać zły czas zawsze.
Piękny i mądry tekst. Zakończenie w punkt!!! Budujące i otwierające oczy