Trwa wojna Ukrainy z imperium zła. Grzmi polska broń w ukraińskich rękach. Trudno nie wspomnieć, że skarbiec Zamku Królewskiego na Wawelu przechowuje miecz hetmana zaporoskiego, Piotra Konaszewicza Sahajdacznego, dar polskiego królewicza Władysława, pamiątkę braterstwa broni spod Chocimia. Braterstwa, które odradza się na naszych oczach, a któremu przed wiekami błogosławiła Matka Boża.
Maryja i Lepanto
W roku 1570 armia turecka zdobyła Cypr. Turcy obdarli ze skóry gubernatora Nikozji Antonia Bragadina; jego skóra, pięknie wyprawiona, przypadła jako trofeum sułtanowi Selimowi II. Zaraz potem najazd turecki zagroził Italii. Dopiero ten drastyczny akt i to poważne zagrożenie – dowody tureckiej potęgi i bezwzględności – doprowadziły do chwilowego zjednoczenia chrześcijan. Papież Pius V spoił Świętą Ligę; połączone floty włoska i hiszpańska pod dowództwem weneckiego admirała Agostino Barbarigo ruszyły w pościg za ogromną flotą turecką i usidliły ją ostatecznie pod Lepanto w Zatoce Korynckiej. Flota turecka była wprawdzie potężna, ale w tym akurat momencie ustępowała chrześcijańskiej liczbą statków i ręcznej broni palnej, a przede wszystkim – zasięgiem armat. 7 października roku 1571 większość Turków poszła na dno. Zagrożenie muzułmańską inwazją minęło.
W tym samym czasie ulicami Rzymu szła procesja różańcowa; niesiono w niej starożytny obraz Matki Bożej z bazyliki Santa Maria Maggiore, obraz zwany Matką Boską Śnieżną, pochodzący – jak się obecnie sądzi – z VI wieku, wówczas zaś uważany za znacznie starszy. Lud rzymski czcił Matkę Bożą w tym obrazie jako swoją szczególną patronkę: Salus Populi Romani, „Zbawienie Ludu Rzymskiego”. Kiedy okazało się, że bitwę stoczono równolegle z procesją, zwycięstwo okrzyknięto cudem różańca, a dzień 7 października ogłoszony został przez papieża, św. Piusa V, świętem Matki Bożej Zwycięskiej, którą to nazwę jego następca, Grzegorz XIII, zmienił na miano Matki Bożej Różańcowej. Wrychle malowana panorama morskiej batalii ozdobiła kaplicę świętego obrazu, a dokądkolwiek doszło echo Lepanto, tam szerzył się kult różańca i Matki Bożej z bazyliki Santa Maria Maggiore. Wokół nowych obrazów powstawały też albo ożywiały swoją działalność starsze różańcowe bractwa. Pierwszym wielkim promotorem tego kultu był jezuita, św. Franciszek Borgiasz, który uzyskał zgodę Ojca Świętego na wykonanie kopii cudownego wizerunku, które rozsyłał do jezuickich placówek na całym świecie, zwłaszcza na tereny misyjne i dotknięte reformacją. Zapewne jedną z pierwszych była ta, którą umieszczono w celi zmarłego w opinii świętości św. Stanisława Kostki (+1568) przy kościele św. Andrzeja na Kwirynale.
W Polsce najstarszy znany nam wizerunek Matki Boskiej Śnieżnej pojawił się w bazylice jezuitów w Jarosławiu już w roku 1576. Wiemy to od stosunkowo niedawna, dzięki badaniom księży jezuitów, Andrzeja Pawła Biesia i Ludwika Grzebienia. Przez lata legenda wskazywała bowiem na lata nieco późniejsze i na inny ważny, cudowny wizerunek, mianowicie na obraz Matki Bożej Śnieżnej u krakowskich dominikanów z samego początku XVII wieku. Wypada tu zacytować sarmacki przewodnik Piotra Hiacynta Pruszcza po Krakowie: „(…) w kościele świętej Trójcy u ojców dominikanów jest obraz bracki Różańca Świętego w Rzymie malowany, od Klemensa Ósmego poświęcony i odpustami nadany. A przez J.[ego] M.[ość] X.[iędza] Bernata Maciejowskiego kardynała i biskupa krakowskiego z Rzymu przywieziony a Braci Różańca Świętego oddany i w kaplicy tegoż Różańca w ołtarz wprawiony. Ten obraz niejaką litość i miłosierdzie po sobie pokazuje i powabia do wielkiego nabożeństwa i skruchy serdecznej i bardzo cudowny; którego w uroczystej procesyjej dorocznej wokoło rynku pierwszej niedziele października bractwo zażywa z wielkim zgromadzeniem ludzi obojej płci i stanu różnego powtarzając dziękczynienia Bogu Wszechmogącemu za niewymowne niegdy dobrodziejstwo pokazane w zwycięstwie z nieprzyjaciela Krzyża Świętego, Bisurmana srogiego, Turka Otomańskiej sekty, który się był wszystką potęgą swoją na Stolicę Apostolską i wszystko Chrześcijaństwo oburzył. Lecz za przyczyną Panny Błogosławionej w ten dzień z hańbą ustąpił, wszystko niemal wojsko utraciwszy”.
Legenda łączyła krakowski obraz ze św. Stanisławem Kostką. Miałby to być wizerunek pochodzący z jego rzymskiej celi. Ten jednak wciąż znajduje się w Rzymie. Z kolei kardynał Bernard Maciejowski w latach, o których tu mowa, do Rzymu nie wyjeżdżał, aczkolwiek jego związek z cudownym obrazem wydaje się niewątpliwy. Zagadka ta pozostaje wciąż do wyjaśnienia.
Bogurodzica pod Chocimiem
W pół wieku po Lepanto inwazja turecka ruszyła na Rzeczpospolitą. Polacy, Litwini i Kozacy zagrodzili Turkom drogę pod Chocimiem, po drugiej stronie granicznego Dniestru. Godne uwagi, że oddziały kozackie z hetmanem zaporoskim, Piotrem Konaszewiczem Sahajdacznym na czele, stanowiły może nawet około połowy naszych wojsk. Wszystkimi dowodził hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, a po jego śmierci Stanisław Lubomirski. Teoretycznie naczelnym wodzem był królewicz Władysław (przyszły król Władysław IV), który jednak u samego początku kampanii poważnie zachorował i resztę czasu musiał spędzić w łożu, co wykluczyło go z kierowania walką.
Zamów to wydanie "Królowej Różańca Świętego"!
…i wspieraj katolickie czasopisma! Mnóstwo ciekawych tekstów o duchowości pompejańskiej oraz świadectwa!
Zobacz Zamów PDFLedwo Polacy, Litwini i Kozacy zdążyli okopać swój obóz, a już dnia 2 września roku Pańskiego 1621, stanęła przed nimi cała pogańska armia, znacznie (może nawet ponad dwukrotnie) silniejsza od naszej. Jakub Sobieski (ojciec króla Jana III) podaje w swoim dzienniku, że tegoż dnia „nasi, wielkiego impetu [=ataku tureckiego] się spodziewając, wyszli z obozu. Jegomość pan Hetman wojsko ochotnie sprawił” – i nakazał zaśpiewać Bogurodzicę. Pieśń zabrzmiała potężnie, tak potężnie, że podobno słyszano ją i – nie rozumiejąc – dziwowano się jej dźwiękom w obozie tureckim. Od tego dnia rozpoczęła się bitwa, trwająca ponad miesiąc. Towarzyszyły jej gorące modlitwy i nabożeństwa odprawiane przez polskich kapelanów w obozie.
Ostatecznie Turcy nie zdołali przemóc wojsk Rzeczypospolitej. Ich szturmy odbijały się od naszych wałów, ponosili też klęski w polu. Niemniej siły chrześcijańskie, znacznie od pogańskich szczuplejsze, słabły coraz bardziej. Brakowało amunicji i żywności. Z drugiej strony także i armia turecka, poniósłszy znaczące straty, a nieprzyzwyczajona do chłodów, zaczęła dotkliwie odczuwać zbliżającą się późną jesień. Sułtan Osman mógł nawet obawiać się klęski w razie niepomyślnego dlań obrotu wydarzeń. Widomą oznaką jego obaw było to, że rozpoczął rokowania. Toczono je w wielkim napięciu.
W Rzeczypospolitej tymczasem gorąco modlono się o zwycięstwo. Panowała powszechna trwoga: w razie niepowodzenia inwazja zalałaby cały kraj, takie w każdym razie plany głosił Osman. Biskup krakowski Marcin Szyszkowski, podobnie jak poprzednio w Rzymie św. Pius V, zarządził procesję różańcową z obrazem Matki Bożej Śnieżnej. Procesja ruszyła ulicami Krakowa 3 października.
Modlili się też księża jezuici w kościele w Kaliszu, przy swoim kolegium, podówczas jednej z najważniejszych placówek zakonu w naszym kraju. I oto 10 października ks. Mikołaj Oborski – jak podaje relacja z epoki – „miał objawienie widome przez sen, jako Błogosławiony Stanisław Kostka modlił się gorąco za Polskę na ten czas w niebezpieczeństwie wielkim od Pogaństwa niezliczonego będącą, prosząc o pokój Pana Jezusa malutkiego na łonie Matki swojej w światłości wkoło pięknej siedzącego, (…) która z nim na wozie jasnym (…) ku Chocimowi jechała (…). W ten właśnie dzień ono szczęśliwe widzenie i objawienie beło, to jest dziesiątego dnia Oktobra, kiedy się pakta (…) zawarły [= zawarto traktat z Turkami]”.
Odtąd co roku procesja różańcowa przypominała krakowianom o zwycięstwie uznanym za cud uproszony za sprawą Marii Panny. Papież ustanowił zaś kolejne święto Matki Bożej na dzień 10 października. Zarazem w całej Europie nakazano odmawiać dziękczynne oficjum brewiarzowe za chocimskie zwycięstwo – Officiumin gratiarum actione pro victoria Chotinensi. A królewicz Władysław ofiarował hetmanowi zaporoskiemu pamiątkowy miecz z osobistą, grawerowaną dedykacją, ten sam, który można oglądać w wawelskim skarbcu.
Matka Boża Śnieżna
Bractwa różańcowe nie były wtedy w Polsce żadną nowością. Zwano je bractwami Różanego Wianka. Wiele spośród nich powstało już w średniowieczu; w epoce sarmackiej poczęły się mnożyć jeszcze bardziej, a po bitwie chocimskiej w szczególności. W sumie stanowiły ponad sześćdziesiąt procent wszystkich, licznych przecie bractw kościelnych tego czasu. Ich zachowane statuty dowodzą, że już w XVI w. bez kaplicy, ołtarza i obrazu Maryi żadne z nich obejść się nie mogło. Przywilej opieki nad nimi mieli – na mocy kilkusetletniego już przywileju – dominikanie. Nic dziwnego, że wizerunek Matki Boskiej Śnieżnej w czasach po bitwie chocimskiej kopiowano i naśladowano powszechnie, i że wkrótce zyskał w Sarmacji równie wielką popularność, co obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, chociaż to przede wszystkim tę ostatnią Kościół polski zalecał jako wzór. W całej Polsce badacze naliczyli ponad siedemset pięćdziesiąt takich obrazów, wiele z nich to wizerunki słynące łaskami. Także i w mojej parafii, w podpoznańskim Kórniku, w sanktuarium Matki Bożej Kórnickiej, czcimy obraz tego właśnie kształtu.
Niezależnie od nich w licznych polskich świątyniach, przede wszystkim tych, które należały niegdyś lub wciąż jeszcze należą do zakonu Jezuitów, możemy ujrzeć wyobrażenie wizji księdza Oborskiego: jak święty Stanisław Kostka klęczy przed Matką Bożą z Dzieciątkiem, jadącą na rydwanie, ponad chocimskim obozem, i prosi o zwycięstwo.
Wernyhora i miecz Sahajdacznego
Piszę o tym akurat dziś, na wiosnę, a nie w październiku, bo kampania chocimska przypomina – pod wieloma względami – wojnę toczącą się na Ukrainie. Dodam, że przez wieki hasło „Chocim” przywoływano po to, aby wspominać nie tylko najważniejsze ze zwycięstw Rzeczypospolitej, ale i braterstwo Polaków i Litwinów z Kozakami. Było co wspominać, jako że wkrótce potem poróżniły nas okrutne i krwawe konflikty. Dla nas była to wielka wojna domowa, przez Ukraińców uważana dziś za walkę o ich wolność i niezawisłość. Kozacy oderwali wtedy Ukrainę od Rzeczypospolitej, wolności jednak nie wywalczyli. Ich ziemie przeszły pod panowanie moskiewskich carów, którzy szybko okazali się wrogami Ukrainy. Nie wpłynęło to na zmianę w stosunkach pomiędzy naszymi narodami. Dopiero rok 1920 ujrzał chwilowy sojusz polsko-ukraiński, skierowany przeciw sowieckiej Rosji. Potem było już tylko gorzej.
Pisał Jan Lechoń: „Moja wina i twoja, nasza wielka wina!”
Dzisiaj wszakże na naszych oczach odradza się dawne, polsko-kozackie braterstwo. Długo było niweczone wzajemną nienawiścią, ale teraz kiełkuje na nowo i to gwałtownie. Braterstwo, o którym marzyli nasi pradziadowie, a któremu pod Chocimiem błogosławiła Matka Boża. Po stronie polskiej śniliśmy o nim, choćby hołubiąc legendę o Wernyhorze, tym samym, który w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego przybywa oznajmić: „Słuchaj, panie Włodzimierzu: | Oto chwila osobliwa, | Pomówimy o Przymierzu”.
Ta przepowiednia zaczyna się ziszczać. Jej echo unosi się nad tragedią bombardowanego Mariupola i nad wierszem Jana Lechonia „Sen srebrny Salomei”:
I czy to gruz Warszawy,
czy tamte chutory,
Lecz kiedy wszystko wkoło powleka się w kiry,
Nagle słyszysz z daleka
granie wiejskiej liry
I widzisz podniesioną
rękę Wernyhory.
Jacek Kowalski