O małym człowieku na wielkim rowerze i jeszcze większym Bogu – cz. III

Czego nauczyła mnie pielgrzymka z Lublina do Santiago de Compostela i Fatimy, która trwała przez całe 95 dni? Czy przejechanie 4 tysięcy kilometrów coś zmieniło w moim życiu? Czy było warto? Czuję nieskrywaną radość z oddania Czytelnikom „Królowej Różańca Świętego” trzeciej, ostatniej części mojego świadectwa. Nie sposób w krótkich artykułach opisać całego bogactwa tych 95 dni, a także trudu 4000 kilometrów drogi, ale dziękuję Bogu, że mogę podzielić się z Wami najważniejszym – tym, jak dobry Bóg odkrył przede mną nieznane, jak wyciągnięta dłoń Jezusa pomogła mi przetrwać burze i w końcu jak opieka Matki Bożej i św. Jakuba doprowadziła mnie do Santiago de Compostela i Fatimy. Doświadczenia na mojej pielgrzymce składały się na lekcję – czym nie jest moja droga, a głębiej – czym jest moje życie. Miałem wiele wizji tego, jak może przebiegać moje camino. Doświadczenie wcześniejszych pielgrzymek jednoznacznie jednak potwierdzało, że te wszystkie pomysły nie pomagają w byciu otwartym na działanie Boga, na życzliwość i problemy spotkanych ludzi oraz przyjęcie poruszeń serca, których nie brakuje podczas tej szczególnej rozmowy z Bogiem w drodze.
Pielgrzymka rowerem do Fatimy
We Francuskich Pirenejach
Spodziewałem się cudu wiary, jednak jeszcze przed przekroczeniem granicy kraju okazało się, że o wiarę mam prosić każdego dnia i potwierdzać ją w odpowiedzi na trudne doświadczenia, gdy zrywa się burza, a wraz z grzmotami rozlega się tylko syk z dętki tylnego koła, gdy okazuje się, że nie mam dachu nad głową, dziś się nie umyję czy nie zjem niczego ciepłego. Albo wtedy, gdy pojawia się ból i postanawiam jechać pomimo kryzysu. Spodziewałem się też, że będzie doskwierać mi samotność. Oczywiście tak było. Dzięki niej oswoiłem się jednak bardziej z samym sobą, a na pewno byłem bardziej wyczulony na kontakt z drugim. To właśnie dzięki samotnym dniom i nocom, niesłyszanej modli­twie pozostawionej gdzieś między palcami, którymi na uchwytach kierownicy i hamulcowych klamkach odliczałem zdrowaśki, a także dzięki rozterkom, które nie mogły dojść wówczas do żadnego człowieka, a były posyłane do bram nieba, czas spędzony z ludźmi był czymś wyjątkowym. Każdy spotkany był dla mnie darem od Pana. Podobnie jak za ludźmi, tęskniłem również za wspólnym muzykowaniem. Nie jestem kształconym muzykiem, gram na śmiesznych instrumentach dętych kojarzonych przez ludzi jako fujarki. Gram od dziecka. Nie chwaląc się, miałem okazję grać nieraz przed większym audytorium. Nie wyobrażałem sobie, że mogę ruszyć bez moich instrumentów. Będę miał swoich piętaszków – pomyślałem – i zabrałem cały zestaw. Dodatkowo jechałem bez odpowiedniego zaplecza finansowego i liczyłem, że od czasu do czasu będę grał na ulicy, by uzbierać co nieco do mojego garnuszka. Był tylko jeden problem. Nie lubię grać solo. Muzyka wtedy nie jest tak żywa, kostnieje, nie porywa ani mnie, ani innych – tak mi się wydawało.
Samotna gra przynosiła jednak odmienne skutki. Wnosiła wiele radości i mnie, i przechadzającym się w pobliżu słuchaczom. Czasem ludzie zaczepiali mnie jeszcze długo po skończonym występie, by podzielić się dobrym słowem i datkiem. Z mojego garnuszka aż do Francji najczęściej starczało na istne szaleństwa w supermarketach, tanich barach i campingach. Jednego razu miałem okazję nawet dołączyć do czeskiego zespołu, który grał bliskie mi rytmy, a ostatecznie zaprosił do dołączenia na wakacyjne tournée. Pomysł brzmiał świetnie – lecz wspólna zabawa przez muzykowanie była jedynie postojem na mojej drodze, a nie jej celem. Skoro już jesteśmy przy ludziach, mogę zaświadczyć o wielkim miłosierdziu, którego doświadczyłem od ludzi bez względu na narodowość, wyznawaną wiarę lub jej całkowity brak, głoszone poglądy polityczne i ulubiony rodzaj muzyki. Na swojej drodze nie spotkałem żadnego, jak to zwykło się określać, złego człowieka. Dachu nad głową udzielali mi księża i zakony, ale i zwykli mieszkańcy wsi i miast. Szczególnie wspominam tygodniowy pobyt u polskich ojców paulinów w Pasawie, gdzie z silną reakcją uczuleniową trafiłem do szpitala. Swoje serca otwierali przede mną starzy i młodzi, katolicy, protestanci i muzułmanie. Obce rodziny zapraszały mnie do stołu i częstowały domowym ciepłym chlebem. Mój rower bardzo często wymagał naprawy, znamienne, że najbardziej przy usuwaniu skutków awarii raz pomógł bardzo schorowany gospodarz, a innym razem – leciwy mężczyzna, który akurat mijał mnie, gdy pchałem rower z całkowicie pękniętą oponą, i zlitował się nade mną. Trzeba wspomnieć, że nader często Bóg posyłał mnie do tych, którzy potrzebowali modlitwy – tak naprawdę do zaoferowania w podziękowaniu miałem właśnie modlitwę. Czego jak czego, ale czasu na modlitwę po drodze na pewno mi nie brakowało. Ośmielony Bożą szczodrobliwością, modliłem się o błogosławieństwo nie tylko dla tych, którzy prosili, gdy ich spotkałem, lecz także dla tych, których Bóg miał mi jeszcze postawić przy moim rowerze. Śmieję się, że wymodliłem sobie też pielgrzymkowe przyjaźnie. Mam na myśli całe grono tych, którzy mnie gościli lub jakiś krótki dystans przemierzali ze mną nieznane mi ścieżki. Szczególnie wspominam jednak spotkanie z Wesamem, Holendrem, którego spotkałem we francuskich Pirenejach. Było zimno, mokro, moja przewlekłe dolegliwości dawały się we znaki. Chciałem już zawracać do Lourdes, a następnie z Tuluzy lecieć do Polski. Miałem naprawdę dosyć. Wtedy właśnie pojawił się Wesam, z którym jechałem przez kolejne dni aż do Composteli. Potem dołączył do nas Włoch Sebastiano i – oczywiście nie bez tarć – stworzyliśmy zgrane trio. Po 80 dniach drogi miałem wraz z dwójką towarzyszy wjechać do mojego wyśnionego Santiago. Na 6. kilometrze od katedry mieliśmy zaplanowaną krótką przerwę w polskim albergue – schronisku na Monte de Gozo. Atmosfera miejsca stworzona przez wolontariuszy wpłynęła jednak na wspólną decyzję o pozostaniu tu na noc, a tym samym odłożeniu wjazdu do Santiago na następny dzień. Ucieszył mnie taki rozwój wydarzeń, ponieważ czułem, że wszystkie emocje we mnie szaleją i potrzebuję jeszcze czasu, oddechu. Po wieczornej Mszy, gdy słońce zasypiało nad panoramą miasta, poczułem przypływ obezwładniającego wzruszenia i wdzięczności. Wiedziałem, że tego słabego człowieka, pesymistę i niedowiarka, jakim byłem i może nadal jestem, przyprowadził tak dobry i kochający Bóg. Następnego dnia, 4 października, ruszyliśmy. Dla każdego z nas ten etap podróży był wyjątkowy. Mijaliśmy dziesiątki, setki pielgrzymów, którzy cieszyli się naszym szczęściem, a my – ich radością. Wzajemne pozdrowienia praktycznie nie cichły. Dla moich kompanów pielgrzymka dobiegała końca, dla mnie w jakimś sensie również. Ku mojemu zdziwieniu nie udało mi się dostać na Mszę w południe. Chciałem, żeby to właśnie Msza Święta była zwieńczeniem mojej pielgrzymki, dopiero później chciałem odebrać compostelkę (dokument potwierdzający przebycie camino). Niestety plany musiały ulec zmianie. Przyznaję, byłem zniecierpliwiony. Wpierw odczekaliśmy długie godziny w kolejce do biura pielgrzymkowego, a dopiero wieczorem udało mi się dostać wraz z tłumem na wieczorną Mszę. Nie sposób opisać moich przeżyć. Był to czas modlitwy, zatrzymania. Przed sobą miałem grób Świętego, który żywo zainterweniował w moim życiu. Za sobą miałem własny grób niewiary. Padłem, nie zważałem na tłum, klęczałem, jakby nic innego w tej chwili nie miało znaczenia. Osobistą rozmowę z moim patronem pozostawię dla siebie, jednak wspomnę tylko, że oprócz dziękczynienia i osobistych próśb przeczytałem z mojego zeszytu intencje wszystkich tych, którzy zostali daleko, i tych, których spotkałem na szlaku. Msza Święta była dla mnie trudna fizycznie, ale miałem łaskę uczestniczyć w Mszy w katedrze przez kolejne dni mojego krótkiego pobytu w Santiago. Nie umiem tego wyjaśnić, ale za każdym razem okadzenie słynnym kadzidłem przyjmowałem w swoim wnętrzu jak namaszczenie olejkiem radości. W Santiago czułem się jak u siebie, jakbym był w moim mieście, choć inaczej je sobie wyobrażałem. Podczas tych dni doświadczyłem też pięknych chwil z moimi przyjaciółmi, którzy stąd wracali do domu. W dniu ich wyjazdu, gdy już wyjechali na lotnisko, ruszyłem spakowany po raz ostatni do katedry. Nieopodal katedralnego gmachu napotkałem poznaną kilka dni temu Francuzkę. Szukałem jeszcze pocztówek, a ona pamiątek. Zaproponowałem postój przy czymś zimnym do picia. Isadora miała na szyi zawieszony różaniec. Zaciekawiło mnie to i zapytałem, czy jest wierząca. Okazało się, że nie jest. Po prostu podobał się jej. – Wiesz, kto to jest? – zapytała, wskazując na młodą, ale poważną buzię dziewczyny. Na jednym z koralików widniał wizerunek jej krajanki, św. Marii Bernadetty Soubirous. Opowiedziałem jej więcej o objawieniach Lourdes, a także – na jej prośbę – więcej o różańcu. Nie wiadomo, kiedy nasza rozmowa o tajemnicach różańcowych i Ewangelii stała się rozmową o naszych problemach, o cierpieniu, przebaczeniu, miłości i śmierci. Rozmowa zaaranżowana nie przez nas. Isadora była jedną z wielu osób, które rozumiały trud drogi podjętej do sanktuarium św. Jakuba, ale nie miała bladego pojęcia, gdzie jest Fatima i dlaczego tam jeszcze jadę. Było mi jednak łatwiej podzielić się moją motywacją, skoro wcześniej rozmawialiśmy i o Lourdes, i o modlitwie różańcowej. – w takim razie rodzinie i bliskim zamiast pamiątek przywiozę różańce – postanowiła, gdy się żegnaliśmy ze sobą. I tak 7 października, podczas święta Matki Bożej Różańcowej, obrałem kierunek: Fatima.
Fatima noc
Fatima
Ostatnie dni drogi upłynęły pod znakiem trudu. Portugalię trawiła susza i katastrofalne pożary. Na moich mapach nie miałem zaznaczonych żadnych dróg rowerowych, dlatego większość dystansu przebyłem ruchliwymi ulicami, nierzadko w kłębach ciężkiego dymu. Dodatkowo przechodziłem kolejne przeziębienie, tym razem z gorączką. Dwa dni kompletnie mi wypadły. Mimo trudności dzień po setnej rocznicy objawień uklęknąłem na wielkim placu. Między 13 a 15 października trwały główne uroczystości rocznicowe, domykające cały jubileuszowy rok w Kościele katolickim. Moje pierwsze spotkanie z Madonną Fatimską przypadło na pokaz multimedialny, który wyświetlany był na fasadzie kościoła. Dzięki temu mieliśmy trochę więcej przestrzeni. Wokół muzyka, światła, nawet fajerwerki, a ja zanosiłem swoją cichą modlitwę. Tam po raz kolejny odczytałem wszystkie intencje, ale również przyjąłem szczególne zaproszenie od Maryi. Do wiary, która wymaga nie tyle ofiar, ile po prostu odwagi. Do życia, które nie opiera się na spektakularnych wydarzeniach, a tak naprawdę na drobnych decyzjach w duchu akceptacji.
compostelka
Łukasz z compostelką
Moja pielgrzymka nie okazała się więc ani muzycznym tournée po Europie, ani wyprawą rowerową życia. Nie była doświadczeniem łatwym, ale na pewno pięknym. Nade wszystko była spotkaniem. Spotkaniem z Bogiem, który każdego dnia otaczał mnie swoją miłością i troszczył się o wszystko. Spotkaniem z Jezusem, który czekał na mnie ze swoim przebaczeniem po każdym zagubieniu, grzechu i zwątpieniu. Paradoksalnie samotna droga okazała się spotkaniem z ludźmi, których obecność na mojej pielgrzymce przypisuję Matce Bożej i św. Jakubowi. I choć wielu przywitało mnie z powrotem jak bohatera, to sam postrzegałem się jako człowieka, który nie przeniósł żadnej góry, ale po prostu zrzucił jej ciężar na Boga. Obym tylko dalej potrafił tak wszystkie sprawy zawierzać Bogu. Niektóre intencje się nie zmieniają. To nie znaczy, że są złe lub pozostają niewysłuchane. Może po prostu są dla nas tak ważne. Czasem do odkrycia najprostszych prawd potrzebujemy długiej drogi. Bez względu na to, jak daleko się znajdujemy, warto ponieść trud. Bóg zawsze pozwala się znaleźć. Dlatego warto Go szukać.

Łukasz

 
0 0 głosów
Oceń ten tekst

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x