Z Grzegorzem Jakielskim spotkałem się w Niepokalanowie, na pierwszej sobocie miesiąca.
Na dzień dobry wręczył mi tomik poezji pt. „Wiersze z nadzieją”, poświęcone Mateuszowi Talbotowi „w podzięce za uratowane życie”…
Dlaczego „za uratowane życie”?
Pod koniec 2016 r. zdiagnozowano u mnie rozległy wrzód dwunastnicy i… wypuszczono ze szpitala. Niestety okazało się, że w krótkim czasie wspomniany wrzód pękł i zaczęła się walka o życie. Kiedy po dwóch operacjach trafiłem obudzony ze śpiączki do izolatki, przychodzili lekarze, patrzyli tylko, co ze mną, i wychodzili. Przyszła pani doktor, która znała mnie z wcześniejszego pobytu na oddziale, kiedy zdiagnozowano wrzód i stwierdzono, że jest do zaleczenia.
Zastanawiałem się, co ja tu robię. Dopiero co wybudziłem się ze śpiączki, a lekarze nic mi nie mówią. Więc zapytałem: „Pani doktor, może po znajomości zapytałaby pani, co mi jest i kiedy z tego wyjdę”. Miałem rozcięty brzuch, podłączoną do niego rurę, całą tę aparaturę, jedynie ręką mogłem ruszać. Ale byłem optymistą, wierzyłem, że za kilka dni wyjdę. Pani doktor zapoznała się z dokumentacją, wróciła do mnie, oparła się o podnóżek łóżka i mówi: „Panie Grzegorzu, tak ogólnie to pana stan jest ciężki. Można powiedzieć, że nawet tragiczny”.
Nie rozumiałem, co znaczy stan tragiczny. Spytałem, co się robi w moim stanie. Odpowiedziała, że zazwyczaj się umiera. Życzyła mi miłego dnia i wyszła. Zostawiła mnie z tą wiedzą. Pomyślałem sobie: „No jak «umiera», zaraz wyjmą to wszystko, zaszyją mnie i pójdę do domu”.
Można rzec: proza życia. Skąd więc ta poezja?
Ponieważ mogłem tylko ręką ruszać, sięgnąłem do szafeczki, złapałem notes i zacząłem pisać. Nie wiem czemu. Głupio mówić, że to z Ducha Świętego. Nie wiem, czy to nie byłoby trochę bez pokory, ale w jeden wieczór, leżąc w izolatce, naskrobałem te wszystkie wiersze. Później zadzwoniłem do mamy i powiedziałem jej: „Słuchaj, przyszła pani doktor i powiedziała, że umieram. Czy możesz to wyjaśnić? Bo ja nie mogę iść do lekarzy, nikt do mnie nie przychodzi, leżę w izolatce”. Więc mama na nogach jak z waty pobiegła tych lekarzy szukać. Kiedy przyszła do mnie, powiedziałem: „Mama, masz taki zwitek zabazgranych kartek; nieważne, co to jest. Jeśli z tego wyjdę, to ci powiem. Nie wyrzucaj tego. Nie możesz tego dotykać ani czytać”. No i okazało się, że wyszedłem ze szpitala. Myślę, że dzięki pomocy Sługi Bożego Mateusza Talbota. No i pomyślałem, że może parę egzemplarzy takiego tomiku wydam, takie moje skromne podziękowanie. Nie wiem, co się w chwili śmierci robi, ja akurat zacząłem…
…pisać wiersze.
Tak. Pomyślałem, że jeśli rzeczywiście doktor ma rację, to coś muszę po sobie zostawić. Tu nie ma jakichś złotych myśli ani te rymy nie są jakieś super, ale…
…płyną z serca.
Tak.
Powiedziałeś, że Mateusz po raz pierwszy dotknął Twojego życia na łóżku szpitalnym, kiedy padła diagnoza. Ale poznałeś go wcześniej.
Pierwszy raz spotkałem Mateusza tutaj, w księgarni w Niepokalanowie, 26 sierpnia 2012 roku. To było wspomnienie Matki Bożej Częstochowskiej. Mieliśmy z rodzicami zwyczaj, że zawsze 15 lub 26 sierpnia przyjeżdżaliśmy do Niepokalanowa. To było zawsze bliskie nam miejsce. W księgarni mama trafiła na książeczkę „Słowo wśród nas”. Tytuł przewodni na okładce brzmiał: „Czuwajmy i bądźmy trzeźwi!” w związku z sierpniem, miesiącem trzeźwości. Zupełnie mnie to nie interesowało. Ale w środku znalazłem artykuł „Święty alkoholik – historia Sługi Bożego Mateusza Talbota”. Temat alkoholizmu był mi w pewien sposób bliski z powodu znajomej osoby, którą pośrednio dotknął ten problem. W artykule była wzmianka, że w Płocku stoi pomnik Sługi Bożego Mateusza Talbota. Ciężko mi mówić, że to Duch Święty mnie natknął, ale czułem przemożną siłę, która ciągnęła mnie do Płocka, aby zobaczyć rzeźbę. Przyjechałem więc do parafii św. Aleksego, gdzie jest jedyny w kraju pomnik tego Sługi Bożego. Podobno jego powstanie było problematyczne, bo nie wszystkim podobało się, że alkoholikowi stawia się pomnik.
Wydawało się niezrozumiałe, że ktoś z nałogiem może zostać świętym?
Tak. Pojechałem, pomodliłem się, ale nie dawała mi spokoju myśl, żeby znowu pojechać do Płocka do pomnika. Pomyślałem, że zabiorę ze sobą rodziców. Pojechaliśmy, ale kościół był zamknięty. Wcześniej w gazetce przeczytałem, że są relikwie trumny Sługi Bożego. Nie dawało mi to spokoju. Obok jest płocki park pamięci, gdzie ofiary smoleńskie są upamiętnione, każda ma swoje drzewo. Chodziliśmy po tym parku, chyba dobry Anioł Stróż mnie prowadził. Tam spotkaliśmy kamieniarza, który coś tworzył. Spytał mnie, czy może w czymś pomóc. Powiedziałem, że chciałbym zobaczyć wnętrze kościoła, nawiedzić relikwie. Kamieniarz poradził, aby iść na plebanię i poprosić proboszcza. Nie wierzyłem, że znajdzie dla mnie czas, ale poszedłem. Powiedziałem, że przyjechałem z Warszawy i chciałbym obejrzeć kościół. Proboszcz przyjął mnie z otwartymi ramionami. Był to ksiądz Zbigniew Kaniecki, który jest duszpasterzem trzeźwości diecezji płockiej i sekretarzem konferencji episkopatu Polski ds. trzeźwości. Ksiądz wysłuchał mnie, otworzył kościół, oprowadził mnie, pokierował do trumienki z relikwiami i na koniec pokazał obrazek. Ponieważ działam w podobnej branży, od razu pomyślałem, że mógłby być lepszy…
Że trzeba to poprawić?
Pomyślałem, że sam zrobiłbym lepszy. Wróciłem do Warszawy, znalazłem w internecie wizerunek Mateusza Talbota i zamówiłem sto obrazków według mojego projektu. Trzeba było je zawieźć, więc po raz trzeci zawitałem do Płocka. Tym razem kościół był otwarty, ale nie było księdza. Chciałem zostawić moje obrazki na ołtarzu z nadzieją, że nikt ich nie ukradnie, i wrócić do mojego życia. Ale znowu coś mi nie dawało spokoju i postanowiłem sprawdzić, czy ksiądz znalazł moje obrazki. Zadzwoniłem do niego i opisałem całą historię; spytałem, czy mnie kojarzy. Odpowiedział, że oczywiście, i że nawet myślał, iż te pozostawione obrazki są ode mnie. I tak to się zaczęło.
Jaki był drugi nakład?
Nie większy – sto; później 200, 500 egzemplarzy…
Okazało się, że jest zapotrzebowanie.
Tak. Najpierw zacząłem rozkładać je w kościołach. Zazwyczaj robię taki „desant”, zostawiam i odchodzę. Robię swoje, a Bóg decyduje, czy i do kogo trafią zostawione materiały. Raz tylko przepędzono mnie z katedry, właśnie w Płocku. Pan kościelny dogonił mnie i zapytał, co zostawiłem. Sam nawet nie spojrzał.
To zaangażowanie tak się wzmogło, że ksiądz zaprosił mnie na coroczne spotkanie z Talbotem. Odbywają się wtedy msza w intencji beatyfikacji, później konferencja albo dzielenie się świadectwem, a potem agapa u księdza na plebanii, grill, rozmowy, spotkania. Na początku nie miałem specjalnej ochoty, alkoholicy źle mi się kojarzyli. Z całym szacunkiem dla nich, ale wyobrażałem sobie, że przyjadą jacyś podpici, będzie zadyma i jeszcze dostanę w twarz. Ale okazało się, że to naprawdę wspaniali ludzie. Tak dobrze bawiących się na trzeźwo ludzi do tej pory nie widziałem. Pomimo że sam nigdy nie miałem problemów z alkoholem. Ja nie piję, nikt w rodzinie nie pije. Dla mnie alkoholu może nie być. Nie deklarowałem żadnej krucjaty abstynenckiej, ale kieliszek wódki jest dla mnie nie do wypicia. A oni bawili się tak wspaniale, że zaczęło mnie to wciągać. Zacząłem szukać informacji o Talbocie. Praktycznie nie ma żadnych. Duszpasterze trzeźwości nie znają tej postaci.
Matt Talbot. Święty alkoholik Grzegorz Jakielski
Matt Talbot to jeden z najbardziej niezwykłych świeckich świętych, żyjących na przełomie XIX i XX wieku. W latach młodości był pogrążony w nałogu alkoholowym. Splot zdarzeń spowodował, że porzucił picie i z dnia na dzień, dzięki postanowieniu trwania w łasce Bożej, wytrwał w trzeźwości.
Rzeczywiście Mateusz Talbot nie jest tak znany w Polsce, jak powinien.
Mateusz Talbot nie jest dobrze znany nawet w Irlandii, w rodzinnym Dublinie. W zeszłym miesiącu wysyłałem paczkę materiałów po angielsku do Dublina. Napisała do mnie zakrystianka w imieniu swojego proboszcza, który chciałby szerzyć kult Talbota. Okazało się, że w Dublinie nie ma żadnych materiałów o tym Słudze Bożym, więc ja wysyłałem je z Polski. To tak, jakby proboszcz z Wadowic napisał do Niemiec: „Czy nie macie obrazków z Janem Pawłem?”.
Okazało się że w Dublinie jak pod latarnią – najciemniej.
Ale to wszystko jakoś samo z siebie zaczęło się nakręcać. Kiedy zbierałem informacje, ludzie zaczęli do mnie pisać. Najpierw brat zakonnik alkoholik z Koszyc na Słowacji, później pojawiły się kolejne osoby i nastąpił syndrom kuli śnieżnej. Początkowo zamawiałem po sto obrazków, a teraz – całe kartony.
A gdybyś podsumował?
Te siedem lat? Niestety nie jestem w stanie już tego zliczyć, tak duże są to ostatnio ilości. Od zeszłego sierpnia do tegorocznego rozprowadziłem 81 tys. samych obrazków, i to tylko tych z opisem w języku polskim. Robiłem to praktycznie ze szpitalnego łóżka. A jeszcze dodać trzeba medaliki, breloczki, życiorysy, modlitewniki dla uzależnionych, świece, długopisy, masę dewocjonaliów, i to w kilku różnych wersjach językowych.
Można powiedzieć, że prowadzisz nieoficjalne biuro postulacyjne.
Troszkę niestety tak.
Domyślam się, że wśród urzędników kościelnych nie znalazł się chyba nikt, kto włożyłby w to tyle serca i czasu, nie mówiąc o środkach materialnych.
Mam kontakt z wicepostulatorem procesu beatyfikacyjnego, w oficjalnym postulacyjnym biurze niewiele się dzieje. W 2014 r. w Watykanie badano cud za wstawiennictwem Sługi Bożego Mateusza Talbota, ale nie został uznany.
Ludzie jednak potrzebują Mateusza Talbota jako inspiracji do przemiany życia, skoro jest takie zainteresowanie obrazkami z jego wizerunkiem. Jego postać szczególnie przemawia do osób, które mają w rodzinie problem alkoholowy.
Takich ludzi jest sporo. Możemy mówić również o innych uzależnieniach, bo Talbot miał także problem z fajką. Palił tytoń i nawet rzucił go po nawróceniu. Najpierw odstawił alkohol, później fajkę. Mawiał nawet, że fajkę trudniej było rzucić. Mawiał także, że łatwiej jest kogoś z grobu do życia przywrócić, niż rzucić alkohol.
Tyle obrazków „idzie” w Polskę – czy są informacje zwrotne o osobach, które pogłębiają nabożeństwo do Mateusza Talbota; które on inspiruje do zmiany życia? Czy można takie świadectwa przedstawić?
Dostaję informacje – najczęściej w postaci komentarzy na Facebooku – że są osoby, które rzucają nałóg. Konkretnymi świadectwami jeszcze nie dysponuję. Czasem starałem się dowiedzieć czegoś więcej, ale nie naciskałem, bo to prywatne i trudne przecież sprawy. Nie każdy też będzie chciał zdradzić mi swoje przeżycia.
Mam znajomego, księdza Leszka, nawet żartowaliśmy, że moglibyśmy założyć biuro postulacyjne gdzieś w Polsce. Ksiądz byłby postulatorem, ja odnalazłbym cud za wstawiennictwem Mateusza Talbota. Otrzymane łaski należy oczywiście zgłaszać do wicepostulatora. Nawet mój przypadek od strony medycznej nie jest łatwy do wyjaśnienia.
Dlaczego?
Jest w mojej historii przynajmniej osiem śmiertelnych chorób, które przeżyłem po pęknięciu wrzodu, a wystarczyłaby jedna, by pozbawić mnie życia. Nie powinienem żyć, biorąc pod uwagę moją dokumentację medyczną.
Może to jest właśnie cud potrzebny do beatyfikacji Mateusza Talbota?
Na pewno jest to niezwykłe. Ponieważ z pokorą podchodzę do kwestii związanych z religią, trudno mi samemu stwierdzić, że spotkał mnie cud. Gdyby komisja ustaliła jednak, że to był cud, tobym to przyjął.
Będąc w izolatce po dwóch operacjach, poznałem wspaniałą siostrę Barbarę franciszkankę od cierpiących, pracującą na oddziale kardiologii. Pomagała mi kolportować materiały poświęcone Mateuszowi Talbotowi, kiedy ja nie mogłem tego robić. Tata mi je przywoził, ja chowałem je pod łóżkiem, a potem przekazywałem siostrze Basi. I muszę powiedzieć, że z tej izolatki wysłałem w świat najwięcej materiałów. Śmiałem się, że jestem trochę jak ojciec Kolbe, który ponoć podczas chorowania na gruźlicę rozdawał w sanatorium cudowne medaliki. A ja, gdzie tylko mogłem, starałem się dawać obrazki.
Czasem myślę, że gdyby nie choroba, nie poznałbym mojej narzeczonej, bo nie dowiedziałaby się o mnie z artykułu. Nie poznałbym siostry Basi ani księdza Leszka. Największego cierpienia doznawałem w szpitalu, kiedy nie mogłem sam światła zgasić. Samą chorobę przyjąłem z pokorą. Kiedy siostra Basia pierwszy raz poszła do lekarzy dowiedzieć się o moim stanie zdrowia, usłyszała: „Parę godzin i po problemie”. Po roku usłyszałem od pewnego lekarza, że przez 35 lat kariery medycznej nie widział pacjenta tak wyniszczonego jak ja. W skali medycznej miałem wyniki takie jak u zmarłego.
Dostałeś drugie życie.
Można tak powiedzieć.
Czy trzeba lepszego dowodu na to, że Mateusz Talbot dał Ci zdrowie, aby mieć w Tobie pomocnika?
Teraz się boję, że żyję na kredyt, i to taki wielki. Muszę go jakoś spłacić, żeby się nie lenić, żeby wszystko zrobić, bo później nie będę z jednego, ale z „dwóch” żyć rozliczony. Nie uważam, żebym robił coś super; żeby to się nadawało na wywiad. Myślę, że każdy by działał jeszcze lepiej.
Postanowiłeś jednak pójść dalej. Skąd pomysł na książkę?
Materiały o nim zbierałem przez bardzo długi czas. Robiłem to dla siebie, chciałem jak najwięcej o nim wiedzieć. Zacząłem sprowadzać książki z zagranicy, robić sobie bazę materiałów. Potem pomyślałem, że szkoda, żeby to u mnie leżało; mam książki z 1936 r., niektóre bardzo zniszczone, ale udało się gdzieś je zdobyć. Szkoda, żeby miały się zmarnować.
Nie mówię, że jestem ekspertem na temat Mateusza Talbota, ale ostatnie wydawnictwa zmobilizowały mnie do tego, by przygotować rzetelną książkę, taką, do której napisania potrzeba nakładu pracy i czasu. A obecnie pisze się książki byle jak, byle szybciej, reklamując, że są najbardziej szczegółowe. Czytelnik niestety może się na to złapać; przeczyta informacje czasem zupełnie oderwane od faktów i co mnie najbardziej boli, nie pozna dokładnie życia Mateusza Talbota, a jedynie zmyślone opowieści.
Zbierałem materiały siedem lat, dwa lata pisałem. W porównaniu z wszystkimi książkami, które mam o Talbocie, mogę z odpowiedzialnością powiedzieć, że moja książka jest najrzetelniejsza, najbardziej szczegółowo opowiada o moim bohaterze. Nawet w publikacjach amerykańskich nie spotkałem się z większą liczbą detali, takich jak pogoda czy kolor marynarki Mateusza Talbota w dniu jego śmierci. Docieranie do takich informacji było jak praca detektywistyczna. Założyłem sobie, że ani jedno zdanie nie będzie pochodziło ode mnie. Wszystko miało być potwierdzone ze źródeł.
Pomyślałem: „Wreszcie mam te materiały, muszę napisać coś lepszego”. Zacząłem pisać. Wtedy jeszcze przebywałem w szpitalach, przez półtora roku byłem karmiony pozajelitowo i przez pół roku absolutnie nic do ust nie mogłem wziąć. To był post. Księża się śmiali, że oni w piątek poszczą – trochę wody i chleba – a ja przez pół roku nie miałem w ustach nic, bo było zagrożenie, że puszczą szwy z drugiej operacji. Lekarze powiedzieli, że gdybym coś zjadł, to nawet nie byłoby warto wzywać karetki. Miałem 30 kg wagi przy 182 cm wzrostu.