„Przez całe życie pielgrzymował i szukał dla siebie miejsca w Kościele, w literaturze, w środowisku, w świecie. Znajomość Tradycji, ojczyzny Chrystusa, a przede wszystkim przynależność do narodu wybranego, pozwalały mu tworzyć w oparciu o realia Wcielenia się Boga”.
Roman Brandstaetter urodził się 3 stycznia 1906 roku w Tarnowie w inteligenckiej rodzinie żydowskiej. Jako sześcioletni chłopiec, pod opieką matki, rozpoczął naukę czytania po polsku na Piśmie Świętym w tłumaczeniu ks. Jakuba Wujka. W latach 1916–1924 uczęszczał do gimnazjum im. K. Brodzińskiego w Tarnowie, a także na lekcje muzyki do pani profesor Kosteleckiej, gdzie w dwunastym roku życia przeżył przykrą sytuację wynikłą za sprawą jej synów Staszka i Pawła. Gdy chłopcy dowiedzieli się, że Roman pochodzi z żydowskiej rodziny, nie chcieli się z nim bawić, a Staszek oskarżył go nawet o zabójstwo Pana Boga. Roman później opowiadał:
„Nie wiedziałem, o co mu chodzi, nie wiedziałem, o czym on mówi. Bóg? Bóg? Zabiłem Boga? Dlaczego miałem zabić Boga? Jezusa? Jezusa? Ja zabiłem, ja? Kogo zabiłem? Wszystko jedno! Ja nikogo nie zabiłem! Nikogo!”
Od tego wydarzenia Roman niecierpliwie i uparcie rozpoczął poszukiwanie prawdy, kim jest Chrystus, kiedy żył, co zdziałał i kto Go zabił. Poszukiwania te trwały dość długo. W latach 1924–1929 studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie polonistykę; uzyskał tytuł doktora filozofii. W następnych latach w Paryżu prowadził studia nad działalnością społeczną Adama Mickiewicza.
W 1935 roku odbył podróż na Bliski Wschód. Odwiedzając Turcję, Palestynę i Grecję, szukał śladów Jezusa i chodził Jego drogami, ale historia milczała. Ślady pozacierali sami ludzie, którzy wybudowali tam wspaniałe świątynie. Przyszło zniechęcenie. Musiał przemówić sam Chrystus: „Któż wytropi po wiekach te zatarte ślady i ustali ich właściwy kierunek, miejsce ich wyjścia i dojścia? Któż odczyta w tej Atlantydzie zatopionego czasu zgodny z prawdą dramat Człowieka, który chciał odmienić sens życia ludzkiego? Czy odmienił? Więc właściwie kim był Jezus z Nazaretu?” W 1939 roku znalazł się na Litwie, skąd rok później, przez Iran i Irak, dotarł do Jerozolimy, gdzie pracował w Biurze Polskiej Agencji Telegraficznej przy nasłuchu radiowym. Pod osłoną gwieździstej palestyńskiej nocy snuł rozważania o żywym Słowie Ewangelii Chrystusa.
W grudniu 1942 roku nadeszła noc biblijna, noc duchowego przełomu podobnego do przeżycia Szawła z Tarsu. Nastąpiło spotkanie z Chrystusem.
Owej nocy, wśród gazet walających się po pokoju, zauważył kopię siedemnastowiecznej rzeźby Innocenzo da Palermo z kościoła San Damiano w Asyżu, przedstawiającej Chrystusa chwilę po Jego śmierci. „Z pochylonych warg uszedł ostatni oddech. Kolczasta korona spoczywała na Jego głowie jak gniazdo uwite z cierni. Miał oczy zamknięte, ale widział. Głowa Jego wprawdzie opadła bezsilnie ku prawemu ramieniu, ale na twarzy malowało się skupione zasłuchanie we wszystko, co się wokół działo. Ten martwy Chrystus żył. Pomyślałem: Bóg. (…) Włożywszy reprodukcję do teczki, wyszedłem. (…) Nie przypuszczałem, że będzie to noc jedyna w swoim rodzaju, że podczas jej krótkiego trwania nie tylko ujrzę z oślepiającą wyrazistością sens mojego życia, ale nieoczekiwanie dokonam wyboru pod auspicjami Postaci, której współudziału w mojej decyzji nigdy nie przewidywałem”. Od tego momentu Roman Brandstaetter stał się gorliwym chrześcijaninem, chociaż chrzest przyjął dopiero po wojnie, kiedy pracował jako attaché kulturalny w ambasadzie polskiej we Włoszech. 12 listopada 1946 roku zgłosił się do ojców paulinów w Rzymie z prośbą o lekcje religii, celem przygotowania się do Chrztu świętego. Ojcowie paulini, Stanisław Nowak i Atanazy Olejniczak, prowadzili z nim raczej pogadanki religijne niż lekcje, ponieważ był on człowiekiem oczytanym i wykształconym. 15 grudnia 1946 roku został ochrzczony, a 21 tegoż miesiąca, w kościele Jezusa Nazaretańskiego w Rzymie, zawarł sakrament małżeństwa z Reginą Wiktor.
Po powrocie w 1949 roku do kraju, przez dłuższy czas przebywał w Zakopanem, a od 1960 roku aż do zgonu mieszkał w Poznaniu, oddając się wyłącznie pracy twórczej, dzięki której wytworzył w sobie żywy obraz Maryi, Matki Bożej. Stała się Ona jego oczkiem w głowie. Była obecna w jego pamięci, myślach, wyobraźni, w twórczości i w codziennym życiu. Jej całkowicie zaufał i głęboko wierzył w Jej moc nadprzyrodzoną. Poświęcił Jej Hymny Maryjne, napisane w konwencji tradycyjnego hymnu, znajdując dla Niej niepowtarzalne, odkryte przez siebie tytuły.
Swoją wielką miłość do Niej wyraził w „Hymnie Syzyfa”:
Madonno, klęczę przed Tobą, Syzyf. Wszystko jest dla mnie kamieniem. Cały świat. I chleb. I Ty. I Bóg. Kocham białe, czarne i śniade marmury. Kocham marmury Carrary. Kocham piaskowiec jerozolimski i czerwony granit greckich gór. Kocham alabaster i porfir, i krzemień. Kocham kamienie. Kocham kamienie. Byłaś, Madonno, pierwszym kamieniem, przed którym padłem na kolana. Byłaś pierwszym kamieniem, z którym mówiłem. Byłaś pierwszym kamieniem, który wysłuchał mojej modlitwy, Pieto, biały marmurze mojej młodości, Pieto watykańska. Było to wówczas, gdy pinie schodziły ze wzgórz jak orszak zielonych westalek z dłońmi na głowach. Pod latyńskim niebem, słuchając mego wewnętrznego głosu, który mi mówił, żem powinien Boga wynieść wysoko na szczyt mojej prawdy, począłem dźwigać w trudzie rąk i czoła ten Głaz najświętszy na wierzchołek góry. O Matko Boża, wysłuchaj mej skargi i nakłoń ucho na głos mej żałości. Temu brzemieniu nie umiem podołać. Ten ciężar nie jest na moje ramiona. Jestem za słaby. I jestem samotny. Daj mi człowieka, który mnie podeprze i poda rękę, gdy mi sił zabraknie. A wtedy rzekłaś, Madonno z marmuru: „Dobrze, mój synu. Ześlę ci anioła”. Niech niedowiarek z drwiącym uśmiechem nazwie ten dialog metaforą, paranoją, złudzeniem, my wiemy, że to nie było szaleństwo, marmurze. O Madonno kamiennych ołtarzy, o Madonno kamiennych katedr, o Madonno kamiennych grobów, bądź ze mną w te dni i noce, gdy Boga dźwigam pod górę jak głaz, który nieustannie wymykając się moim dłoniom, z łoskotem spada w przepaść. O Madonno, bądź ze mną w godzinę pojednania, gdy Kamień wiekuisty zdołam wreszcie wydźwignąć ostatnim wysiłkiem mych znużonych ramion na wierzchołek góry, z której już więcej nie stoczy się w przepaść. To będzie śmierć, szczyt góry owocującej, maryjny marmurze.
Po jego śmierci, 28 września 1987 r. w jego mieszkaniu znaleziono menorę, na której zawiesił różaniec. Tak połączył symbole wiary, w której się urodził, i wiary, którą odkrył.