W związku z tatrzańską tematyką numeru opiszę dwie historie, które przydarzyły mi się w Tatrach. Co prawda, było to już bardzo dawno temu, ale wspomnienia wciąż jeszcze są żywe w mojej pamięci. Chcę się nimi podzielić, zanim zapomnę. Obie sytuacje wydarzyły się w tym samym czasie, czyli we wrześniu 1996 roku.
Byłem wtedy w Zakopanem, w Sanatorium Akademickim, gdzie zostałem skierowany na rehabilitację po odmrożeniu stóp, którego nabawiłem się na zimowym wyjeździe w Rudawy Janowickie w marcu 1996 roku. Jednak to zupełnie inna historia. Może kiedyś ją opiszę. W każdym razie mój trzytygodniowy pobyt w sanatorium wyglądał w ten sposób, że po rannych ćwiczeniach, śniadaniu i zabiegach, które kończyły się zwykle po 9.00, szedłem oczywiście w góry. Początkowo pogoda była bardzo dobra, panowała złota polska jesień. Chodziłem po wszystkich szlakach. Wracałem z nich po zmroku, żeby zdążyć na kolację o 19.00. Więc całe dnie w większości spędzałem, chodząc po górach.
WIDMO
Jednego pogodnego dnia postanowiłem wybrać się na Czerwone Wierchy. Po zabiegach poszedłem na przystanek PKS i pojechałem autobusem do Kir, skąd czerwonym szlakiem poszedłem przez Chudą Turnię na Ciemniaka. Jednak mimo ładnej pogody na dole, w górach pojawiła się mgła, która uniemożliwiała mi podziwianie pięknych widoków. Idąc grzbietem Czerwonych Wierchów z Ciemniaka przez Krzesanicę, dotarłem na Małołączniaka, cały czas wkurzając się na mgłę otulającą wszystko dookoła i ograniczającą widoczność.
Gdy szedłem w stronę Kopy Kondrackiej, zaczęło przebijać słońce i nagle we mgle ujrzałem jakąś postać, która miała tęczową aureolę. W pierwszym momencie chciałem paść na kolana, bo myślałem, że to cud i ukazała mi się Matka Boska. Jednak po chwili zobaczyłem, że postać przemieszcza się wraz ze mną i jest jak gdyby moim odbiciem. Kiedy podniosłem rękę, ona też, jakby była moim cieniem albo aniołem stróżem. Tęczowa aureola wychodziła od łokci i przebiegała nad głową. To, co widziałem, skojarzyło mi się ze zjawiskiem tęczy, bo miało te same barwy i pojawiło się wraz ze słońcem, które świeci, gdy pada deszcz – tutaj nie padało, ale była mgła. Niesamowite uczucie widzieć postać z tęczową aureolą, kroczącą we mgle nad przepaścią. Niestety nie miałem wtedy aparatu, żeby zrobić jakieś zdjęcie, a o telefonach komórkowych z taką funkcją nikt wtedy nawet nie marzył.
Po jakimś czasie widmo zniknęło, słońce wyszło na dobre, a wiatr rozgonił mgły zakrywające piękne widoki. Teraz można było je podziwiać w pełni. Jednak nie były tak piękne i tajemnicze, jak to widmo, które wcześniej wyłoniło się z mgły.
Idąc dalej z Kondrackiej Kopy przez Suchy Wierch, podziwiałem orły i kruki latające nad górami. Doszedłem w końcu na Kasprowy Wierch, skąd zielonym szlakiem zszedłem na dół do Kuźnic i autobusem dojechałem do centrum Zakopanego. Po powrocie do sanatorium opowiedziałem mojemu współlokatorowi, co mi się przydarzyło. Trochę się przeraził i powiedział, że słyszał już o czymś takim. Mówił, że nazywa się to Widmo Brockenu i że w środowisku taterników panuje przesąd, że jest zwiastunem śmierci i jak ktoś je zobaczy, zginie w górach. Powiedział, żebym uważał na siebie i był ostrożny. Nie za bardzo wierzę w przesądy, ale może coś w tym jest, bo gdy po powrocie opowiedziałem o tym sąsiadce, powiedziała, że jej kuzynka też to widziała i zginęła w górach z mężem. Wielu alpinistów, którzy zginęli w górach, też widziało widmo. Zjawisko zostało po raz pierwszy opisane przez Johanna Esaiasa Silberschlaga na szczycie Brocken w górach Harzu. Przesąd podobno wymyślił i spopularyzował wśród taterników Jan Alfred Szczepański w 1925 roku.
Zjawisko najczęściej występuje w górach, gdy obserwator znajduje się na linii między słońcem a mgłą położoną poniżej niego. Dzisiaj o tym wszystkim możemy przeczytać w Internecie, który odczarowuje wszystko, ale legenda Widma Brockenu znowu zaczyna odżywać, zwłaszcza gdy ktoś ginie w górach i okazuje się, że je wcześniej widział. Mam nadzieję, że ze mną nie będzie tak samo.
3×
W następnych dniach pogoda się popsuła. Ochłodziło się, a nocami padały deszcze, które wysoko w górach przemieniały się w opady śniegu. Zrezygnowałem więc z wyjść w wysokie partie i chodziłem po dolinach Chochołowskiej i Kościeliskiej. W radio mówiono, że w wypadkach w górach zginęło kilka osób. Jedna dziewczyna spadła z Kościelca. Pomyślałem sobie, że gdybym wtedy poszedł wysoko, może bym ją uratował. Następnego dnia postanowiłem pójść wyżej. Pojechałem autobusem do Kuźnic i niebieskim szlakiem poszedłem na Halę Gąsienicową, a stamtąd nad Czarny Staw Gąsienicowy, gdzie pojawił się śnieg. Na całym szlaku mijałem pojedynczych ludzi, wszystkim – zgodnie ze starym zwyczajem – mówiąc: „Cześć!”.
Nad Stawem już nikogo nie było, zupełna pustka. Chciałem iść stamtąd na Zawrat. Jednak po pewnym czasie zacząłem się wspinać po oblodzonej skale i doszedłem do miejsca, gdzie było już tak ślisko, że musiałem się w nią wbijać paznokciami, żeby nie spaść. Postanowiłem zawrócić. W końcu to nie hańba, żeby zawrócić z Zawratu. Zmieniłem plan i poszedłem czarnym szlakiem na Kościelec. Szlak nie był tak oblodzony, ale brodziłem po kostki w śniegu. Jakoś udało mi się wspiąć na górę, ale tam pojawiła się mgła i kompletnie nic nie widziałem. Nie mogłem dojrzeć oznaczeń szlaku i szedłem po czyichś śladach w śniegu. W pewnej chwili doprowadziły mnie one na skraj przepaści. Zrozumiałem, że to prawdopodobnie ślady dziewczyny, która spadła. Nie chciałem skończyć jak ona, więc w porę się wycofałem i wróciłem do miejsca, gdzie znalazłem szlak.