W Nowym Testamencie pojawia się wiele opowieści, które jednoznacznie dowodzą, że Bóg czeka z utęsknieniem na każdego grzesznika. Wystarczy wspomnieć chociażby przypowieść o zaginionej owcy czy zgubionej drachmie. Wśród tych wielu Jezusowych opowieści jedynie na kartach Ewangelii według świętego Łukasza możemy odnaleźć historię syna marnotrawnego, opowieść o wielkiej niewdzięczności, a jednocześnie o jeszcze większej miłości…
Jestem młody, jestem nikim – będę nikim.
Na gościńcach zdarłem buty i kapotę.
Nie obchodzi mnie, co będzie ze mną potem,
Tylko chciałbym gdzieś odpocząć od paniki,
Co goni mnie z miejsca na miejsce o głodzie i chłodzie…Jakaś ciepła mnie otacza cisza wokół,
Padam z nóg i czuję ręce na ramionach,
Do nóg czyichś schylam głowę, jak pod topór.
Moje stopy poranione świecą w mroku,
Lecz panika – nie wiem, skąd wiem
– jest już dla mnie skończona…Jacek Kaczmarski, Syn marnotrawny
Dramat niewdzięczności
Nietrudno się domyślić, że opowiedziane przez Chrystusa wydarzenia rozegrały się w dość bogatym gospodarstwie, zarządzanym przez rozumnego i zatroskanego gospodarza, który był ojcem dwóch synów. Któregoś dnia młodszy z nich postanowił odejść z domu. Zwrócił się do ojca i poprosił go o przypadającą na niego część majątku. Nie chciał czekać na stosowną porę, w której otrzymałby spadek, czyli na śmierć ojca, co jest równoznaczne z tym, że… oczekiwał śmierci rodzica! Chyba trudno o większą przykrość…
Inny ojciec z pewnością wydziedziczyłby takiego potomka. Jednak ojciec z przypowieści spełnił prośbę swojego dziecka i przekazał mu część majątku. I tu – zamiast wdzięczności – spotkało go kolejne zmartwienie: ów syn zabrał majątek, pozostawił ojca i wyruszył w świat.
Niegodziwy syn nie tylko przyczynił się do kolejnej ojcowskiej troski, ale wyraźnie złamał IV przykazanie Boże: Czcij ojca swego i matkę swoją (por. Wj 20,12; Pwt 5,16). Wbrew pozorom nie jest to nakaz skierowany tylko do dzieci, lecz – a może nawet przede wszystkim – do ludzi dorosłych, którzy mają obowiązek pomocy swoim rodzicom. A zatem postawa młodszego syna była wyrazem lekceważenia nie tylko własnego ojca, ale także samego Boga.
W owych biblijnych dalekich stronach (Łk 15,13) młodzian prowadził hulaszczy tryb życia, stał się „światowcem” korzystającym z ziemskich dóbr bez umiaru i opamiętania, roztrwonił otrzymany majątek, a kiedy kraj ów nawiedziła klęska głodu, zmuszony był paść świnie i – co gorsze – pragnął przynajmniej żywić się strąkami, które stanowiły ich pożywienie, a których mu skąpiono! Warto dodać, że w czasach Chrystusa pasanie świń czyniło człowieka nieczystym. Życie tego człowieka stało się zwyczajnie „zaświnione”, zaś on sam – brudny. Kiedy uświadomił sobie popełnione błędy, zrozumiał swój dramat i chociaż zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo zawinił wobec ojca, postanowił wrócić do domu.
Potęga Ojcowskiej miłości
Tymczasem zatroskany ojciec z pewnością codziennie przesiadywał na tarasie swojej posiadłości w nadziei, że któregoś dnia na horyzoncie pojawi się tak bardzo oczekiwane dziecko. Jego wielkość polegała na tym, że ciągle wierzył w powrót syna. Nie osądzał go i nie potępiał. Pozwolił mu odejść, bo uszanował jego wolę, ale czekał niewzruszenie. Ufał, że potęga ojcowskiej miłości skruszy serce syna. I dlatego kazał utuczyć cielę na jego powrót i nie okazał zdziwienia, kiedy w oddali zarysowała się ukochana postać, tylko „wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go” (Łk 15,20).
Takie zachowanie ojca było szokujące, wręcz skandaliczne! Należy pamiętać, że ten ojciec nie był byle kim. To znamienity i zamożny człowiek, który zarządzał pracującymi dla niego ludźmi. W ówczesnej kulturze tak znakomite osobistości nie mogły sobie pozwolić na to, aby dokądkolwiek biec, trzymając w dłoni długą szatę! Taka postawa byłaby zaprzeczeniem godności i naraziłaby ich na pośmiewisko. Czego się jednak nie robi dla ukochanego dziecka?
Na tym jednak nie koniec! Ojciec nie tylko wybiegł na spotkanie syna, czym z pewnością skompromitował się w oczach sąsiadów i znajomych. Nie chciał nawet słuchać wyznań skruszonego dziecka! Natychmiast kazał sługom przynieść najlepszą szatę, aby ubiór jego syna wzbudzał szacunek, nałożyć mu sandały, czyli podporządkować się jego rozkazom, i pierścień, co było równoznaczne z przywróceniem autorytetu. Wreszcie rozkazał zabić długo tuczone cielę i wyprawił ucztę.
Żaden cieszący się szacunkiem otoczenia ojciec rodziny nie zachowałby się w ten sposób. I słusznie! Tymczasem ten ojciec był gotów na wszystko – nie dość, że pozwolił się znieważyć, naraził się na śmieszność i kpiny ze strony sąsiadów, to jeszcze bezwarunkowo przyjął swoje zagubione, „zaplątane” w życiu dziecko, wyprawił z okazji jego powrotu ucztę i niemalże… nie stracił drugiego syna!
Ów starszy syn zawsze był wiernym dzieckiem. Nigdy nie opuścił ojca, zawsze był wobec niego lojalny i darzył go szacunkiem. Kiedy po powrocie z pola zorientował się, że ojciec z taką radością wita jego brata, rozzłościł się i nie chciał wejść do domu. Nietrudno odgadnąć, jak zachował się ojciec. Nie zważając na należną mu cześć, wyszedł do syna, aby zapewnić go również o swojej miłości i wytłumaczyć, że powrót jego brata do rodzinnego domu jest świętem całej rodziny.
Opowieść z „podwójnym dnem”
W Biblii przypowieść jest formą uprzywilejowaną. Jedną z jej cech charakterystycznych jest to, że oprócz znaczenia dosłownego zawiera jeszcze inne, głębsze treści, które trzeba umiejętnie odczytać, aby prawidłowo zinterpretować tekst. W opowiedzianej przez Chrystusa historii bez wątpienia każdy z nas może spotkać Boga, którego – jak zapisała w Dzienniczku św. Faustyna – „największym przymiotem jest miłość i miłosierdzie” (Dz. 180). Święty Łukasz wspomina, że „ojciec wzruszył się głęboko” (Łk 15, 20). Wzruszył się, czyli przejął się, rozczulił, roztkliwił, rozrzewnił, aby po chwili utulić w ramionach powracającego z żalem i w pokorze swojego syna. Jedynie Bóg potrafi tak kochać! „Jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć siebie samego” (2 Tm 2, 13). Jego miłosierdzie wobec każdego z nas nosi znamiona miłości idealnej, takiej, o której pisał św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian, że „cierpliwa jest, łaskawa jest, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, współweseli się z prawdą, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma, nigdy nie ustaje” (por. 1 Kor 13, 4-8). Zaś w osobie syna, który otrzymał część swojego majątku, a następnie go roztrwonił, „żyjąc rozrzutnie” (Łk 15, 13), „skrywa się każdy z nas; to poniekąd człowiek wszystkich czasów, począwszy od tego, który po raz pierwszy utracił dziedzictwo łaski i sprawiedliwości pierwotnej”, jak napisał w swojej encyklice Dives in misericordia Jan Paweł II.
W przypowieści o synu marnotrawnym Jezus przekazuje swoje uniwersalne orędzie o ojcowskiej i miłosiernej miłości Boga: żaden grzesznik nie jest skazany na potępienie. Jeśli tylko zechce, może stanąć w pokorze – pełnej prawdzie o sobie przed Stwórcą, a kiedy szczerze uzna swoją winę, ma prawo wierzyć w bezgraniczne miłosierdzie Boga.
Przeżywamy szczególny czas, jakim jest ogłoszony przez papieża Franciszka Rok Miłosierdzia. Ojciec Święty w swojej bulli Misericordiae vultus wzywa nas, abyśmy kontemplowali oblicze Jezusa, bo „wszystko w Nim mówi o miłosierdziu”. I rzeczywiście znaki, jakie czynił Zbawiciel wobec grzeszników, chorych, ubogich, biednych, zagubionych; wreszcie Jego gesty wobec każdego z nas naznaczone są miłosierdziem – wzruszającą miłością Boga w Jego spojrzeniu na los każdego człowieka.
Rembrandta wizerunek Boga Miłosiernego
Powszechnie znany jest obraz Pana Jezusa, który na podstawie wizji św. Faustyny najpierw w Wilnie w 1934 r. namalował E. Kazimirowski. Przedstawienie to nie podobało się tej zakonnicy. „Kto Cię wymaluje tak pięknym, jakim jesteś?” (Dz. 313), pytała Zbawiciela. Sekretarka Bożego miłosierdzia zmarła w 1938 r. i nie wiemy, czy podobałby się jej obraz znajdujący się obecnie w krakowskiej kaplicy sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, który podczas II wojny światowej namalował A. Hyła. Ale przecież – jak odpowiedział Jezus św. Faustynie – „nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej” (Dz. 313).
Niektórzy jednak twierdzą – i słusznie – że pierwszy obraz ukazujący oblicze Miłosiernego Boga powstał o wiele wcześniej, bo w latach 60. XVII stulecia, a namalował go holenderski artysta, akwaforcista i rysownik, który obecnie uważany jest za malarza wszechczasów, Rembrandt van Rijn.
Powrót syna marnotrawnego to jedno z ostatnich wielkich dzieł tego artysty. Namalowanie tego ogromnego płótna (postacie przedstawione na obrazie są wielkości naturalnej) wiązało się ze śmiercią ukochanego syna malarza, Tytusa, który porzucił ojca, aby przejść do wieczności w wieku 27 lat. Stąd też znawcy malarstwa Rembrandta twierdzą, że jest to również bardzo osobisty obraz artysty.
Głównym źródłem inspiracji Rembrandta była Biblia. Malarz sięgał do niej niejednokrotnie, aby u schyłku swojego życia podjąć temat winy i przebaczenia. Ewangeliczną przypowieść o synu marnotrawnym ukazał poprzez jeden tylko, ale najistotniejszy epizod – ojcowskie przebaczenie.
Wyeksponowane dzięki grze światła i cienia postacie ojca i syna od razu zwracają uwagę. Bezsilny, obdarty, wynędzniały, z okaleczonymi stopami i gładko wygoloną głową, klęczący, młody człowiek bardziej przypomina niewolnika niż ukochane dziecko. A jednak w ramionach ojca odzyskuje utracone synostwo. Z kolei ojciec został przedstawiony jako człowiek niezwykle dostojny. Ubrany w purpurową szatę bardziej przypomina króla niż gospodarza zarządzającego posiadłością. Jego zachowanie wskazuje, że nigdy nie opuścił swojego syna, a jego oblicze wyraża głębokie wzruszenie i równie głęboką miłość. Nie można mieć wątpliwości, że tak ukazany ojciec jest symbolem Boga bogatego w miłosierdzie.
Wpisany w to malarskie przedstawienie sekret Bożego przebaczenia ukrywa się w geście ojcowskich dłoni. Krytycy sztuki zgodnie twierdzą, że są one różne; w jednej rozpoznają spracowaną, męską rękę, a w drugiej bardziej delikatną, kobiecą dłoń. Nasuwające się z tego wnioski zdają się nawiązywać do zdania wypowiedzianego niegdyś przez papieża Jana Pawła I: „Bóg jest naszym ojcem, a jeszcze bardziej matką”.
Z miłości do człowieka Bóg… „oszalał”?! Nie bójmy się tego określenia. Tak właśnie się stało. To przecież z miłości do nas zesłał swojego Syna, pozwolił, aby Go biczowano, włożono na Jego ramiona krzyż, na którym umierał – nie z powodu naszych grzechów – lecz dlatego, że tak bardzo nas ukochał! To miłość skłoniła Go do przyjęcia krzyża. I – jakby tego było mało – Bóg, niczym wierny ojciec, niezmordowanie, niestrudzenie i nieustannie szuka każdego z nas. Czeka na te swoje mniej lub bardziej marnotrawne dzieci, aby z miłością Ojca, a zarazem delikatnością Matki, pochylić się i przygarnąć je do siebie tak, aby w Jego ramionach poczuły się bezpieczne i kochane. I czyż miłosierna miłość świętego Boga wobec grzesznego człowieka nie jest owym „szaleństwem”?