10 lat temu, 2 kwietnia 2005 roku o godz. 21.37, przestało bić serce największego czciciela Najświętszej Maryi Panny i Apostoła Różańca Świętego. 10 lat temu narodził się dla Nieba. Nikt na świecie nie rozdał tylu różańców i chyba nikt nie odmówił ich tylu, co On. On też ustanowił 5 nowych tajemnic światła. Całe Jego życie było świadczeniem o Maryi, zgodnie z hasłem „Totus Tuus”.
Choć więc chciałem napisać następny tekst o jakimś sanktuarium maryjnym, do którego trafiłem na moich pielgrzymich drogach, zdecydowałem się napisać o tym, jak szedłem w zeszłym roku na Jego kanonizację, aby podziękować Bogu i Matce Najświętszej za dar Jego pontyfikatu. Niektórym może się to wydać nudne, bo już trzeci raz będę pisał o mojej pielgrzymce do Wiecznego Miasta, ale za każdym razem intencja była inna i droga, i czas jej pokonania również. Tym razem miałem tylko 28 dni czasu i ponad 1650 kilometrów do przejścia.
Wyruszyłem w drogę z Lubonia, w niedzielę 30 marca, po Mszy świętej o godzinie 10.00 w moim parafialnym kościele pod wezwaniem jeszcze wtedy błogosławionego Jana Pawła II. Po błogosławieństwie Jego relikwiami, udzielonym mi przez mojego księdza proboszcza Pawła Dąbrowskiego, poszedłem jeszcze na chwilę do domu po plecak, by wystartować w samo południe spod krzyża papieskiego, obok mojego kościoła, spod którego wziąłem kamyk, aby zanieść go na Plac św. Piotra. Tego dnia szedłem przez Puszczykowo, Mosinę do Czempinia, gdzie spałem na plebani, korzystając ponownie z gościny ks. proboszcza Andrzeja Wojciechowskiego, którego znam z pielgrzymek na Jasną Górę.
Nie zrobiłem tego dnia założonych 60 km, więc moje szanse, aby dotrzeć w terminie malały, a, prawdę mówiąc, nie miałem żadnych. Wszyscy, którzy mieli iść, już poszli, niektórzy wychodzili już na początku lutego, o czym donosiły telewizyjne wiadomości. Jednak oni mogli sobie pozwolić na marsz zimą, bo spali na plebaniach. Moje noclegi pod dachem kończyły się na Czempiniu, dalej był już tylko namiot, który rozbijałem gdzieś w lasach. Drugiego dnia przechodząc przez sanktuarium Matki Boskiej w Osiecznej dotarłem do Leszna, a następnie do Góry. Później szedłem przez Ryczeń, Ścinawę, Prochowice, Jawor, Bolków, by w czwartek rano 3 kwietnia przekroczyć granicę w Lubawce.
W Czechach szedłem przez takie miasta jak: Trutnov, Hradec, Pardubice, Chrudim, Źdirec, Pribyslav, Jihlava, Trest, Telc i Slavonice, gdzie przekroczyłem granicę czesko-austriacką. Mimo, że miasta te były bardzo urokliwe, to jednak nie miałem zbyt wiele czasu, aby je zwiedzać. Właściwie tylko przez nie przechodziłem, czasami wstępując jedynie do kościołów, jeśli były otwarte.
Wstawałem około 4 rano modliłem się, pakowałem, myłem i wyruszałem w drogę, żeby się rozgrzać.
Właściwie każdy mój dzień wyglądał podobnie. Wstawałem około 4 rano modliłem się, pakowałem, myłem i wyruszałem w drogę, żeby się rozgrzać. Jadłem coś około 8.00, albo gdy znalazłem jakiś sklep. Szedłem jak najszybciej się dało, pomimo ciężaru plecaka (około 20 kg), bąbli, które mi wychodziły na stopach, bólu stóp, kręgosłupa i ogólnego zmęczenia, z każdym dniem coraz większego. Marsz kończyłem zwykle, kiedy zaczynał zapadać zmrok. Musiałem zdążyć rozbić namiot i się umyć, nim zrobi się zupełnie ciemno. Naturalnie trzeba było jeszcze znaleźć odpowiednie miejsce, najlepiej las, żeby mieć spokój, ale różnie z tym bywało.
W Czechach pogodę miałem w miarę dobrą, parę razy przelotnie padało, ale było dosyć ciepło. Za to w Austrii dopadły mnie wielkie deszcze i ochłodzenie, dlatego noclegów musiałem szukać gdzieś pod dachami, w szopie, garażu, stodole, a nawet starej stajni, gdzie schroniłem się przed pierwszą kwietniową burzą. Raz już myślałem, że uda mi się przenocować w lepszych warunkach, bo wieczorem na swej drodze trafiłem na klasztor, jednak okazało się, że nie ma tam dla mnie miejsca. Całe szczęście znalazłem w końcu schronienie w jakiejś starej altanie w przyklasztornym ogrodzie, bo było to w górach, a noc była bardzo zimna i padał śnieg.
Do zmęczenia i bólu dołączyły jeszcze niedogodności pogody, zimno, deszcz i górski teren, który utrudniał marsz, nie wspominając już o pragnieniu i głodzie, samotności, zrezygnowaniu i tęsknocie za domem i bliskimi. Miałem zatem z czym walczyć, ale na szczęście Pan Bóg mi pomagał i sprawiał, że nie przestawałem wierzyć i mieć nadzieję, że mi się uda. Mimo, że nie mieli jej dwaj Polacy, którzy jechali do Rzymu z Wadowic na rowerach, a których spotkałem po mszy w Niedzielę Palmową w Neumarkt. Kiedy ich zobaczyłem, od razu wiedziałem, że są z Polski, bo kto inny mógłby akurat tam jechać. Bardzo zdziwili się na mój widok, bo nie przypuszczali, że ktoś jeszcze może iść, być aż tak daleko i chcieć zdążyć na kanonizację na czas. Powiedzieli, że nie mam żadnych szans, bo zostało tylko 13 dni, a do Rzymu było jeszcze ponad 800 km. Dla mnie było ich jeszcze więcej, bo chciałem zahaczyć o Wenecję, którą omijała najkrótsza droga. Zrobiliśmy sobie razem zdjęcia i rozstaliśmy się, życząc sobie powodzenia. Był to właściwie półmetek mojej drogi.
W Austrii szedłem przez takie większe miasta jak: Thaya, Zwettl, Ybbs, Amstetten, Waidhoffen, Admont, Trieben, Neumarkt, Friesach, St.Veit, Feldkirchen i Villach. W końcu we wtorek 15 kwietnia, krótko po południu, stanąłem na włoskiej ziemi, przekraczając granicę w Tarvisio. Miejscami było jeszcze sporo śniegu na poboczu drogi, gdyż dookoła otaczały mnie ośnieżone górskie szczyty. Kiedy na chwilę zszedłem za potrzebą z drogi, zapadłem się po pas. Miałem trudności z wydostaniem się, gdyż mokry śnieg powodował, że zapadałem się coraz głębiej, obciążony dodatkowo przez plecak. Jednak w końcu jakoś udało mi się wydostać, choć kosztowało mnie to dużo wysiłku. Później już stale trzymałem się głównej drogi, która biegła wzdłuż rzeki Fella, a następnie Togliamento, przez takie miejscowości jak: Pontebba, Moggio Udinese, Venzone, za którym spotkałem następnych rowerzystów z Polski. Tym razem Konrada z Ostrzeszowa i jego kuzyna z Rybnika. Zatrzymaliśmy się na poboczu i zjedliśmy razem to, co mieliśmy. Oni poczęstowali mnie kabanosami, które mieli jeszcze z Polski. Fajnie było spotkać rodaków i porozmawiać wreszcie w ojczystym języku. Na koniec zrobiliśmy sobie razem zdjęcia i wymieniliśmy się telefonami. (W lipcu spotkałem się z Konradem i jego rodziną i skorzystałem z ich gościny, gdy szedłem przez Ostrzeszów z pielgrzymką z Poznania na Jasną Górę. Pozdrawiam!).
W końcu przeszedłem Alpy i krajobraz zmienił się z górskiego w nizinny, a moja droga wiodła przez takie miejscowości jak: San Danielle, Casarsa, Portogruaro, San Stino, San Dona, by przez zielone łąki poprzecinane kanałami dotrzeć do przedmieść Wenecji, u wrót której stanąłem około 18.00, w Wielki Piątek 18 kwietnia. Mogłem ją ominąć i zyskać 6 godzin cennego czasu, jednak chciałem być na liturgii wielkopiątkowej. Musiałem przedostać się przez sześciokilometrowy most, a potem błądzić wąskimi uliczkami nad kanałami, aż na Plac św. Marka. Zgiełk Wenecji i jej zabawowy nastrój nie współgrał z powagą dnia, oprócz tego niestety nie zdążyłem na czas na liturgię. Jednak udało mi się jeszcze przystąpić do Komunii świętej i adorować krzyż pocałunkiem we wspaniałym wnętrzu bazyliki św. Marka. Niestety nie mogłem tam dłużej pozostać, bo już ją zamykano, więc pochodziłem jeszcze chwilę po placu i znowu błądząc uliczkami wzdłuż kanałów przez ten sam długi most wróciłem na stały ląd i koło północy znalazłem jakieś krzaki, w których rozbiłem namiot. Wczesnym rankiem następnego dnia musiałem przedrzeć się przez współczesną Wenecję, która rozpada się i tonie w stertach śmieci. Później szedłem wzdłuż Morza Adriatyckiego przez takie miejscowości, jak: Rosolina, Porto Viro, gdzie byłem na Wielkanocnej Mszy świętej, która tutaj, właściwie nie różniła się niczym od zwyczajnej niedzielnej i uczestniczyło w niej mało ludzi.
Ciężko było mi z dala od rodzinnego domu, gdy przypominałem sobie, jak wygląda Wielkanoc u nas, ale trzeba było iść dalej przez średniowieczne opactwo Abbazia di Pomposa, (które kiedyś nawiedził św. Jan Paweł II), nadmorskie Lido degli Scachci do Ravenny, gdzie w katedrze znajduje się cudowny wizerunek Madonna Greca. Tam w Wielkanocny Poniedziałek, spotkałem trzech chłopaków i dziewczynę, którzy jechali rowerami do Rzymu. Część z nich była z Warszawy, część z Krakowa. Bardzo ucieszyliśmy się z tego spotkania, a zwłaszcza ja, bo zostałem obdarowany świątecznym jedzeniem i ciastem, które oni skądś mieli. (Później jeszcze z dwójką z nich spotkałem się na Placu św. Piotra w Rzymie. Pozdrawiam!). Dalej szedłem przez Cervię do Rimini, gdzie odbiłem od morza, aby dalej już iść prosto do Rzymu starą rzymską drogą – Via Flaminia – która liczy sobie ponad 300 km. Był wtorek 22 kwietnia po godzinie 15.00, zostało mi więc 4 i pół dnia. Szanse miałbym, gdybym codziennie robił po 70 kilometrów.
Niestety niziny ustąpiły miejsca terenom górskim, co trochę spowalniało mój marsz, a stara droga miejscami zamieniała się w autostradę z licznymi tunelami. Przez jakiś czas udawało mi się nią iść, jednak w końcu przed jednym z tuneli zostałem zatrzymany przez zdenerwowaną policję, która dogoniła mnie na sygnale i nakazała natychmiast przeskoczyć przez siatkę od autostrady i podążać dalej lokalną drogą, wiodącą naokoło, przez kanion Gola di Furlo. Musiałem nadłożyć drogi, jednak było warto, bo zrekompensowały mi to przepiękne widoki. Ale policjanci nie wiedzieli o tym, że droga na którą mnie skierowali, w pewnej chwili się urywa, bo została zniszczona przez osuwisko i przejazd przez nią zamknięto siatką wysoką na 3 metry. Musiałem przez nią przeskakiwać z 20 kilogramowym plecakiem na plecach. Przez jedną udało mi się jakoś przeskoczyć, jednak na drugiej zawiesiłem się i niewiele brakowało a wyprułbym sobie wnętrzności na jakimś pręcie, gdyby nie pomoc pary Niemców, którzy zjawili się nie wiem skąd i pomogli mi odbierając plecak. Całe szczęście, że skończyło się tylko na skaleczonej ręce, ale było bardzo niebezpiecznie.
Podążałem dalej przez Cagli, gdzie skorzystałem z gościny jednej włoskiej rodziny, która zaprosiła mnie na kolację i pozwoliła rozbić namiot u siebie w ogrodzie. Było miło, lecz niestety straciłem przez to parę godzin cennego czasu i następnego dnia musiałem wstać o 3.00 nad ranem, tak więc spałem tylko 3 godziny. Następnie szedłem przez takie miejscowości, jak: Scheggia, Noce Umbria, Valtopina, Treni, Spoleto, San Pietro in Vale, gdzie dopadła mnie wieczorna burza, przed którą jednak zdążyłem się schronić w swoim namiocie. Stamtąd w sobotę, wcześnie rano wyruszyłem na ostatni etap mojego marszu. O 6.00, byłem w centrum Terni, przy słupie z napisem Roma 100 km. Do kanonizacji pozostało mi 28 godzin, a ja byłem zmęczony i niewyspany po nocnej burzy. Całe szczęście była dobra pogoda, dlatego szedłem jak najprędzej się dało przez przepiękne położone na górze Narni. Niestety pod koniec dnia tuż przed Civita Castellaneta musiałem uciekać i chronić się przed ulewą i burzą, przez co znowu traciłem cenny czas. Później niestety, gdy zaszło słońce, przyszło zmęczenie i senność.
Nad ranem szedłem zasypiając przez Castelnuovo di Porto, gdy zatrzymał się jakiś samochód, którego kierowca chciał mnie podwieźć do Rzymu na Plac św. Piotra, gdyż on też zdążał na kanonizację. Miałem w perspektywie, że jak wsiądę, to na pewno zdążę i uda mi się jeszcze dotrzeć na Plac i mieć dobre miejsce. Jednak odmówiłem i przez to zostałem wzięty za wariata, bo kierowca stwierdził, że to jest niemożliwe, żeby mi się udało. Pojechał dalej obrażony, że nie skorzystałem z jego dobroci, a ja zacząłem mieć wątpliwości, czy nie był on jakimś zesłanym mi bożym pomocnikiem, którego ja odrzuciłem. Ale przecież Bóg kazał mi iść do samego końca, więc ów kierowca był raczej pokusą, która miała mnie od tego odwieść, abym przed metą poddał się i podjechał.
Musiałem iść dalej, aby udowodnić mu, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i że zdążę. Te myśli natchnęły mnie nowym Duchem i dodały mi sił. Wzeszło słońce, przeszło zmęczenie i w końcu dotarłem do przedmieść Rzymu i minąłem tablicę z napisem „Roma” po ponad całodobowym marszu. Była godzina 8.15, ale ja musiałem się jeszcze dostać na Plac, na którym o 10.00, zaczynała się Msza kanonizacyjna Bł. Jana Pawła II i Bł. Jana XXIII. Koniec końców na Plac nie udało mi się dotrzeć, bo było bardzo dużo ludzi, ale próbowałem dostać się, jak najbliżej.
W końcu o 10.15, już gdy trwała Msza, stanąłem na Moście Anioła, dalej już nie mogłem się przepchać. Może gdybym nie miał plecaka, to by mi się udało, ale poza tym byłem już tak zmęczony, że miałem dość. Właśnie wtedy rozległy się fanfary i ogłoszono świętymi Jana Pawła II i Jana XXIII. Zdążyłem więc w ostatniej chwili. Dziękowałem później Bogu za to, że mi się udało, za to, że mnie strzegł na swoich drogach i za to, że dodawał mi sił, żebym zwyciężył i dotarł na czas, i za cały pontyfikat, już teraz świętego, Jana Pawła II.
Szczerze mówiąc nie wiem, jak przetrwałem tę całą ceremonię, bo byłem bardzo zmęczony, jednak jakoś się udało nie paść na twarz. Po skończonych uroczystościach udało mi się spotkać w tym paromilionowym tłumie, co samo w sobie było cudem, z moją siostrą Agnieszką i jej znajomymi, którzy przyjechali autokarem ze Śląska, moim kuzynem Michałem i jego żoną Renatą, Mikołajem, moim przyjacielem z pielgrzymek na Jasną Górę, a także moimi przyjaciółmi Anią i Władkiem Kusiakami, którzy przyjechali samochodem z Poznania i mieli wolne miejsca dlatego z powrotem do domu zabrałem się z nimi, za co chciałbym im tą drogą z serca podziękować, jak również wszystkim, którzy mi kiedykolwiek pomogli. Wszyscy razem po skończonych uroczystościach chodziliśmy po Rzymie. Niestety wieczorem musieliśmy się rozstać, bo część z nas musiała już wracać do Polski. Ja z Anią i Władkiem zostałem jeszcze, by móc następnego dnia, na Mszy Dziękczynnej podziękować za kanonizację Świętego Jana Pawła II i zakopać między kostkami na Placu świętego Piotra kamyk spod mojego kościoła. A później jeszcze pomodlić się przy sarkofagu z Jego relikwiami i wieczorem uczestniczyć w koncercie „Mazowsza” w Bazylice Santa Maria Maggiore. I w końcu szczęśliwie wrócić do domu po 28 dniach marszu i 2 dniach odpoczynku w Rzymie. Za to wszystko Bogu niech będą dzięki i Najświętszej Maryi Pannie.
P.S. W czasie, gdy pisałem ten artykuł zmarł mój Tata, więc Mu go dedykuję. Bez Niego nie byłoby mnie. Dobry Jezu, a nasz Panie daj Mu Wieczne Spoczywanie. Niech odpoczywa w Pokoju Wiecznym. Amen.
00głosów
Oceń ten tekst
Krzysztof
Jędrzejewski
Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.