W obecnie trwającym w Kościele Roku Nadziei warto postawić sobie pytanie: W czym i w kim pokładam moją nadzieję? Innymi słowy, skąd przychodzę i dokąd zmierzam? Co jest celem mojego życia i źródłem mojego szczęścia? A co najważniejsze, kiedy już wszystko się skończy, co wówczas mi pozostanie?
Świat współczesny bardzo nie lubi takich pytań. Ludzie nie chcą nawet dopuszczać ich do swojej świadomości i wolą cały czas je w sobie zagłuszać – zabawą, głośną muzyką, rozmowami, karierą, zakupami… Ale w ten sposób tylko maskują swoją beznadzieję. Bo ostatecznie zabraknie im sił, żeby tak ciągle uciekać przed rozpaczą. W pewnym momencie skończy się impreza, skończą się pieniądze, znajomi odejdą, przyjdzie choroba, samotność, a na końcu śmierć. Jedyną odpowiedzią świata na te wszystkie rzeczy jest: „Baw się intensywnie, dopóki możesz, bo potem jest tylko nicość”. Ale czy ta odpowiedź jest rzeczywiście wystarczająca? W sercu przeczuwamy, że musi być coś więcej. Czasami po omacku, jakby podświadomie szukamy sensu, wartości, dla których warto żyć, a nawet cierpieć i umierać. Dla wielu osób taką wartością jest rodzina, naród, ludzkość – i dobrze, ale to też nie wystarczy. Drugi człowiek też kiedyś w końcu umrze albo po prostu odejdzie w swoją stronę, zatem jeśli pokładaliśmy w nim swoją nadzieję, wówczas czeka nas bolesny zawód. Czy w ogóle jest ktoś, kto nigdy nie zawodzi?
Jako ludzie wierzący wiemy, że tak. Jest taki ktoś, a nawet Ktoś. Słyszeliśmy i wierzymy, że Bóg po pierwsze istnieje, po drugie jest miłością, a po trzecie z tej miłości do nas stał się człowiekiem i umarł za nas na krzyżu. Całe Jego życie, słowa i czyny, a wreszcie Jego męka, śmierć i zmartwychwstanie są zawarte w Ewangelii. Dobrej Nowinie, którą Kościół od samego początku pieczołowicie przechowuje jako swój największy skarb i którą przekazuje w niezmienionej postaci aż do dziś. Ale Ewangelię należy nie tylko odczytywać – trzeba nią żyć, modlić się nią, trzeba ją rozważać, by w ten sposób coraz lepiej poznawać Jezusa i dzięki temu pozwalać, aby Jego miłość coraz bardziej przenikała i rozświetlała nasze życie, stopniowo porządkując nasze priorytety i pokazując, co jest naprawdę ważne, a co najważniejsze. Bo Jezus przyniósł nam nadzieję na życie wieczne. Odtąd śmierć nie jest już smutnym końcem wszystkiego, ale przejściem do życia innego rodzaju; życia, które możemy w pełni posiąść i się nim bez końca cieszyć, o ile tylko będziemy naprawdę starali się żyć zgodnie ze wzorem, jaki On nam zostawił, tzn. żyć Ewangelią, opierając się na Jego łasce i z nią współpracując – jak święci, jak Maryja…
Różaniec
Dopiero Ewangelia daje nam prawdziwą nadzieję. Ale żeby tak naprawdę żyć Ewangelią, czyli zostać świętym, nie wystarczy jej słuchać raz w tygodniu w kościele; nie wystarczy nawet codziennie jej czytać. Nie. Trzeba pójść dalej i zacząć faktycznie robić to, czego nauczał Jezus, a po Jego zmartwychwstaniu – apostołowie. W tym celu potrzebujemy jakiegoś środka, który sprawi, że Ewangelia będzie mogła wniknąć w nasze wnętrze i je ukształtować, a następnie niejako z nas „wypływać” w każdym uczynku, geście i słowie, ba, w całym naszym stylu życia. Dlatego Kościół odkrył wielki skarb, jakim jest rozważanie, medytowanie, kontemplowanie tajemnic wiary zawartych w prostych słowach Ewangelii. Jednocześnie, by ułatwić to rozważanie, zaczęto odmawiać przy tym rytmiczną modlitwę, najczęściej pochodzącą z samej Biblii, która pomagała skupić myśli, a jednocześnie sama stanowiła prośbę do Boga, by nas wspomógł swoją łaską. Z czasem najbardziej popularna stała się tzw. Modlitwa Pańska, czyli „Ojcze nasz”. Ale niedługo potem ludzie zaczęli coraz częściej dodawać do niej tzw. Pozdrowienie Anielskie, czyli „Zdrowaś Maryjo”. W końcu uporządkowano tę modlitwę, łącząc na stałe odmawianie wersetów biblijnych z rozważaniem kolejnych tajemnic z życia Pana Jezusa i Jego Matki. Tak powstał różaniec. Od tamtej pory był on (i jest nadal) polecany przez samą Maryję w niezliczonych objawieniach, jak choćby w Lourdes, Fatimie czy naszym polskim Gietrzwałdzie, a także przez kolejnych papieży, w tym zwłaszcza przez Leona XIII i św. Jana Pawła II.
Różaniec to jakby streszczenie Ewangelii, połączone z pokorną prośbą do Boga i do Maryi, by pomagali nam ją zgłębiać i wcielać w życie. Odmawiając pobożnie różaniec, niejako pozwalamy Matce Bożej wziąć nasze życie i spleść je w jedno z życiem Jej Syna. Nikt nie zna Go lepiej niż Ona, więc poznawanie Go przez pryzmat Jego tajemnic oglądanych oczami Serca Maryi to najprostsza i najskuteczniejsza droga do zjednoczenia się z Nim. Dzięki tej modlitwie granica między Ziemią a Niebem zaciera się, a zasłona wiary staje się cieńsza. Kiedy w rytmie „zdrowasiek” medytujemy nad Ewangelią, to właśnie ona, to Słowo Boże, zaczyna nas powoli kształtować od środka. W ten sposób Niebo stopniowo przenika naszą codzienność i wypełnia ją, tak jak wypełniało codzienność Świętej Rodziny. Wtedy też Matka Boża może nas uczyć swojego sposobu myślenia, mówienia i działania. Może niejako przekazywać nam – jak matka karmiąca swoje dziecko – wiarę, nadzieję i miłość, pozwalając lepiej poznać Jezusa i jeszcze ściślej połączyć się z Nim. Pomaga też otwierać się coraz bardziej na działanie Ducha Świętego, który będzie nas uczył prawdziwych wartości, prawidłowo ukierunkowując nasze pragnienia, ukazując prawdziwe cele i dając siłę do ich osiągnięcia. I tak modlitwa różańcowa staje się dla nas prawdziwą szkołą nadziei.
Modlitwa otwierająca Niebo
Papież Benedykt XVI tak pisał w swojej encyklice Spe salvi, poświęconej tematyce chrześcijańskiej nadziei: „Pierwszym istotnym miejscem uczenia się nadziei jest modlitwa. Jeśli nikt mnie już więcej nie słucha, Bóg mnie jeszcze słucha. Jeśli już nie mogę z nikim rozmawiać, nikogo wzywać, zawsze mogę mówić do Boga. Jeśli nie ma już nikogo, kto mógłby mi pomóc – tam, gdzie chodzi o potrzebę albo oczekiwanie, które przerastają ludzkie możliwości trwania w nadziei – On może mi pomóc” (Spe salvi, s. 32). Nieco dalej, idąc w tym za św. Augustynem, w ciekawy sposób określa on modlitwę jako „ćwiczenie pragnienia” i „rozszerzanie serca”, tak aby było ono zdolne przyjąć dar Bożej Miłości poprzez stopniowe oczyszczanie nas z fałszywych, powierzchownych czy egoistycznych nadziei i przez uczenie nas życia zgodnie z Ewangelią i jej wartościami (por. tamże, s. 33). Taka modlitwa, zarazem osobista i głęboko zakorzeniona w tradycji Kościoła, pozwala nam „utrzymywać świat otwartym na Boga” i skierowywać ludzkość ku tej przyszłości, jaką On w swej dobroci dla nas zamierzył (por. tamże, s. 34). Modlitwa różańcowa doskonale spełnia wszystkie te „kryteria”. Jakże często chwycenie za różaniec staje się dla nas pociechą i prawdziwym lekarstwem na osamotnienie, cierpienie spowodowane chorobą lub na długie, bezsenne noce! Jednocześnie modlitwa ta – będąca rozważaniem Ewangelii razem z Maryją – stopniowo nas przemienia, uczy myślenia zgodnie z Bożą prawdą i z Bożą wolą; uczy naśladować Chrystusa, kochać jak On i pokładać nadzieję w Nim, a nie w tym, co przemija. Jest to modlitwa tak bardzo prosta, osobista i szczera, jak rozmowa dziecka z jego mamą, a przecież równocześnie niemal tak starożytna i czcigodna jak sam Kościół, gdyż swoje korzenie ma w Biblii…