Pieszo do Róży Duchownej cz. 5
Oto ostatnia relacja z mojej zeszłorocznej pielgrzymki. Po 22 dniach marszu przez Polskę, Czechy, Niemcy i Austrię, w czwartek 3 października o 16.40, po wejściu na przełęcz Brenner, staję w końcu na włoskiej ziemi. Właściwie nie do końca włoskiej, bo kiedyś była to ziemia Austriaków i toczyli o nią z Włochami krwawe walki w czasie I wojny światowej. W 1919 roku, na mocy traktatu pokojowego w Saint-Germain, ziemie te przekazano jednak Włochom. Początkowo Austriacy żyli spokojnie, ale wszystko się zmieniło po dojściu Mussolliniego do władzy. W wyniku jego układu z Hitlerem w 1938 roku Austriacy mieli opuścić te ziemie i powrócić do Rzeszy. Tych, którzy się temu nie podporządkowali, przymusowo wynarodawiano. Nastąpił masowy napływ Włochów na te tereny i równoczesna emigracja Austriaków. Nazwy miejscowości zmieniano na włoskie, a tym, którzy pozostali, zmieniano nazwiska i zabroniono używania języka niemieckiego. Wielu opuściło swój kraj, jednak równie wielu stworzyło ruch oporu, który przeciwstawiał się przymusowej italianizacji, posuwając się często do sabotażu, a nawet do terroru wobec przedstawicieli władzy. Aresztowano i osądzono wielu uczestników ruchu oporu. W końcu, w 1970 roku, doprowadził on do zatwierdzenia autonomii Południowego Tyrolu (statut autonomiczny prowincji Bozen), gwarantującej równouprawnienie języka niemieckiego i włoskiego, dwujęzyczność w miejscach publicznych, w szkołach, kościołach i organizacjach kulturalnych. Rozwiązało to w znacznym stopniu problemy narodowościowe i polityczne nękające tę piękną ziemię. Dzisiaj język niemiecki jest w większości używany przez tutejszych mieszkańców, którzy nie czują się Włochami, tylko Tyrolczykami, i są z tego dumni.
Przekraczam więc granicę, lecz nie do końca włoską: raczej tyrolską. Parę lat temu było tu zupełnie inaczej. Teraz wybudowano centra handlowe z wielkimi wyprzedażami, do których zjeżdżają się ludzie z całej okolicy. Omijam je jednak szerokim łukiem i idę szybko, żeby jeszcze przed zmrokiem dojść jak najdalej, aby znaleźć dobre miejsce na nocleg. Idę drogą rowerową wzdłuż zakorkowanej, pełnej tirów autostrady. Dalej prowadzi ona po trasie starej lini kolejowej, a potem skręca w las. Tam przed zmrokiem około 19.00 rozbijam namiot, podziwiając jeszcze słońce zachodzące nad ośnieżonymi szczytami Alp. Noc jest mroźna i gdybym nie doszedł do lasu, chyba bym zamarzł. Budzę się po 5.00, cały zziębnięty, szybko składam namiot i ruszam, żeby się rozgrzać. Około 7.00 wszystko przykrywa szron, a ja dochodzę do miejscowości Colle Isarco, gdzie przed 8.00 modlę się w miejscowym przycmentarnym kościele i w końcu trochę się rozgrzewam. Następnie idę drogą rowerową biegnącą pod górującą nad miasteczkiem na estakadzie autostradą. Około 9.00 zostaję zaproszony na kawę i śniadanie przez właścicielkę mijanego po drodze pensjonatu, które przygotowywuje mi jej mąż. Kawa zupełnie mnie rozgrzewa i stawia na nogi, więc z radością i nowymi siłami ruszam dalej, zwłaszcza że niebo po porannej szarości robi się błękitne. Idę przez Sterzing, zwane także po włosku Vipiteno. Jest to ośrodek narciarski. Na jego malowniczych, pełnych zabytków uliczkach spaceruje mnóstwo ludzi. Widać, że zaczął się tu już weekend, mimo że mamy dopiero piątkowy ranek. Idę dalej drogą rowerową, biegnącą wzdłuż doliny rzeki Isar, wśród większych i mniejszych gospodarstw rolnych. Po drodze mijam dwóch trochę starszych ode mnie pielgrzymów, którzy są Niemcami z Ulm i pielgrzymują z przełęczy Brenner do Padwy, do grobu św. Antoniego. Idziemy chwilę razem i wymieniamy się doświadczeniami, rozmawiając po angielsku. To nie ich pierwsza pielgrzymka, co roku gdzieś chodzą, tak jak ja. Jednak nie niosą ze sobą namiotów i korzystają z przydrożnych pensjonatów. Każdego dnia przechodzą około 30 kilometrów, więc mówią, że do Padwy zajdą za jakieś 10 dni. W końcu robimy sobie wspólne zdjęcia i żegnamy się, licząc, że może gdzieś, kiedyś znów się spotkamy. Idę dalej, wkrótce zostawiając ich w tyle, ponieważ muszę tego dnia zajść jak najdalej. Z tego też względu podziwiam tylko z zewnątrz twierdzę Franzensfeste Fortress, zwaną także po włosku Fortezza, zbudowaną tutaj przez Austriaków w 1838 roku. Na jej zwiedzanie musiałbym poświęcić najmniej dwie godziny. Robi wielkie wrażenie swoją potęgą i grubymi murami, tak samo jak piękne lazurowe jezioro, nad którego brzegiem została wzniesiona. Chciałoby się tu zostać trochę dłużej, jednak jest już po 17.00 i trzeba zajść jak najdalej, żeby przed zmrokiem znaleźć jakieś dobre miejsce na rozbicie namiotu. W końcu udaje mi się je znaleźć w przydrożnych krzakach w pobliżu zajazdu o nazwie Griesserhof, niedaleko Brixen, gdzie wysypiam się trochę lepiej niż ostatniej nocy, bo nie jest już tutaj tak wysoko i zimno. Wyruszam jak zwykle przed wschodem słońca, by zdążyć do Brixen na pierwszą Mszę świętą, która jest w miejscowej katedrze o godzinie 7.00. Oprócz mnie jest na niej parę osób. Po niej cały dzień jest radośniejszy, zwłaszcza że jest ładna pogoda. Dobrze mi się idzie drogą rowerową wzdłuż rzeki, tylko co jakiś czas pojawia się w pobliżu autostrada. Mijam samotne gospodarstwa, a około południa – urokliwe tyrolskie miasteczko Klausen (zwane też po włosku Chiusa), a następnie Villanders. W obydwu akurat odbywają się festyny z okazji Oktoberfest i ludzie bawią się przy miejscowej muzyce i piwie. Ja idę dalej, żeby jeszcze przed zmrokiem dojść do Bolzano, zwanego też po tyrolsku Bozen. Jest to stolica całego Tyrolu, w większości (prawie 3/4) zamieszkała przez Włochów, którzy w latach 40. i 50. ją skolonizowali i wyparli stąd prawowitych Tyrolczyków. W całym regionie te proporcje są odwrotne i częściej można usłyszeć na powitanie Grust Gott! (tzn. Szczęść Boże]] niż włoskie buongiorno. Na przedmieściach Bolzano robię zakupy w supermarkecie; wystarczą mi do końca drogi. Całe szczęście udaje mi się to zrobić przed zamknięciem sklepu, bo zostałbym bez jedzenia, które mi się skończyło. Jak się później okaże, nie napotkam już na swojej drodze żadnych supermarketów. Jest około 19.00, więc staram się jak najszybciej wyjść z miasta, aby rozbić się gdzieś za nim.
W końcu odnajduję drogę rowerową wiodącą wzdłuż rzeki Isar, która następnie płynie równolegle do Adygi i wpada w nią. Tam około 21 znajduję dobre miejsce i rozbijam namiot. Następnego dnia, w niedzielę, budzę się o 5.30 i godzinę później rozpoczynam marsz, kiedy jest jeszcze ciemno i zimno. Dalej idę drogą rowerową wzdłuż rzeki. Przed 9.00 odbijam od niej do położonego nieopodal miasteczka o nazwie Auer/Ora, ponieważ widzę kościół i liczę, że może uda mi się tam trafić na niedzielną Mszę. Gdy jednak podchodzę bliżej – akurat kończy się tam Msza na 8.30 w języku włoskim. Następna po niemiecku zacznie się o 10.00, więc zostaję. Okazuje się, że po Mszy niemieckiej ma być uroczysta procesja przez całe miasteczko, aby uczcić Matkę Bożą Różańcową, której święto przypada następnego dnia, 7 października. Zostaję więc również na procesji, aby wraz z miejscowymi Tyrolczykami uczcić naszą Matkę. Po Mszy i procesji zostaję zaproszony do domu na obiad, przez młode małżeństwo z dwuletnią córeczką. Początkowo nie za bardzo chce mi się tam iść i trochę szkoda mi czasu, jednak w końcu ulegam ich namowom i idę z nimi. Tracę następne dwie godziny, jednak nie żałuję, bo obiad jest smaczny, a gospodarze sympatyczni i miło spędzam to niedzielne południe. Później muszę jednak czym prędzej ruszyć i gnać naprzód, żeby nadrobić stracony czas. Już nigdzie więcej się nie zatrzymując, idę dalej wzdłuż rzeki, mijam okoliczne winnice i sady, z których znany jest ten region, by pod wieczór dojść do miejscowości Nave San Felice. Niestety zaczyna się chmurzyć i mżyć, dlatego rozbijam się w gęstych krzakach w małym przydrożnym parku. Około 3.00 nad ranem deszcz tak przybiera na sile, że szybko zwijam namiot i chronię się na pobliskim przystanku autobusowym. W końcu wyruszam i przez parę godzin idę w wielkiej ulewie, błądząc i chodząc w kółko drogą szybkiego ruchu, by w końcu znaleźć właściwą drogę do Trydentu/Trento, żeby zdążyć jeszcze na poranną Mszę świętą w katedrze świętego Wergiliusza, w której odbywał się sobór trydencki (1545-1563]. Całe szczęście, że gdy z niej wychodzę, przestaje padać, a wkrótce wychodzi słońce. Cały dzień idę drogą rowerową wzdłuż rzeki Adygi przez takie miejscowości, jak Rovereto, Marco i Serravalle, które w większości są zamieszkałe przez Włochów. Wieczorem docieram do Pilcante, przed którym nocuję w pustym domku, w starej winnicy pomiędzy górami. Nad nimi świeci księżyc. Rano wstaję po 4.00 i jeszcze po ciemku idę przez Pilcante, a później mało ruchliwą drogą numer 11, która wiedzie wzdłuż winnic doliną Adygi, otoczoną wysokimi górami. W końcu zbocza gór łagodnieją i schodzę z nich do położonego na wzgórzach Cavaion Veronese, a stamtąd do uroczego Lazise nad jeziorem Garda. Jest tutaj trochę jak w Wenecji, ale na szczęście nie ma tylu turystów. Idę dalej brzegiem jeziora Garda, wzdłuż którego powstało wiele ośrodków wypoczynkowych, campingów i lunaparków. W końcu pod wieczór dochodzę do miasta Peschiera del Garda, poprzecinanego kanałami, po których pływają łódki. Już się ściemnia i nie mam czasu na zwiedzanie, bo muszę jak najprędzej wyjść za miasto i znaleźć jakieś miejsce do spania. Znajduję je w krzakach, gdzie rozbijam namiot. Wcześnie rano znowu wstaję i idę po ciemku przez miejscowości ciągnące się wzdłuż jeziora. Wreszcie, kiedy wschodzi słońce, dochodzę do Desenzano del Garda, skąd odbijam już na prostą drogę wiodącą przez Lonato do Montichiari, celu mojej pielgrzymki. Jestem tam przed południem, w środę 9 października. Szedłem tutaj prawie 28 dni. Nie wiem, gdzie się najpierw udać. Z daleka widzę górujące nad miastem wieże szpitala, w którym pracowała i miała pierwsze objawienie włoska pielęgniarka Pierina Gilli. 24 listopada 1946 roku ukazała się jej płacząca Maryja z sercem przebitym trzema mieczami. Symbolizowały one ból spowodowany przez niegodne sprawowanie Mszy świętej, niewierność powołaniu kapłańskiemu i zakonnemu, a także wyparcie się wiary przez duchownych. Powiedziała wtedy tylko trzy słowa: modlitwa, ofiara, pokuta. Później Maryja ukazała się tam jeszcze 13 czerwca, tym razem uśmiechnięta i w białej szacie z trzema różami: białą, czerwoną i złotą. Kwiaty miały symbolizować odpowiednio: czystość, męczeństwo i świętość. W kolejnych objawieniach w szpitalu Maryja wezwała do utworzenia nowego nabożeństwa każdego 13 dnia miesiąca: za kapłanów i zakony, a także w intencji, aby żyć miłością, bo tylko ona jest w stanie ocalić świat. Później nawoływała do porzucenia grzechów nieczystości i do wejścia na drogę modlitwy, ofiary i pokuty.
Widzę także wieże kościoła, w którym Maryja objawiła się 7 grudnia w towarzystwie dzieci fatimskich Franciszka i Hiacynty, a następnie w święto swojego Niepokalanego Poczęcia 8 grudnia 1947 roku. Stało się to w kościele pełnym wiernych. Przekazała Pierinie, że chce tu być czczona jako Róża Duchowna (Rosa Mystica) i poleca, aby każdego roku tego dnia, od godziny 12.00 do 13.00, obchodzono Godzinę Łaski dla świata. Każdy, kto w tej godzinie będzie się modlił w kościele albo w domu za grzeszników, otrzyma wiele łask za Jej pośrednictwem.
Idę najpierw do kościoła, jego drzwi są jednak niestety zamknięte, gdyż Włosi mają dziwny zwyczaj zamykania kościołów. Idę więc do szpitala, jednak i tutaj wszystko zatrzaśnięte jest na głucho. Robię parę zdjęć i pytam jakichś przechodzących kobiet, gdzie tu jest sanktuarium. Mówią, że tu nie ma żadnego sanktuarium. Następne też nic nie wiedzą i kolejne także. W końcu, zrezygnowany, zaczepiam jeszcze jedną osobę, która mówi, że sanktuarium jest w Fontanelle, jakieś pięć kilometrów stąd. Jestem załamany, bo o 16.00 z Bresci odjeżdża do Polski autokar, na który mam bilet. Pozostały mi więc cztery godziny, żeby pójść do sanktuarium, wrócić i dostać się jakoś do Bresci na dworzec autobusowy. Idę tam, jak szybko się da, chwilami biegnę co sił w nogach, co jakiś czas pytając kogoś o drogę. W końcu udaje mi się dostać na miejsce. Tutaj po 19 latach Pierina, która służyła wówczas w klasztornej kuchni, miała cztery ostatnie objawienia, od 17 kwietnia 1966 roku do 19 maja 1970. Powstało tu sanktuarium, w którym znajduje się cudowne źródło. Maryja poleciła przemywać w nim rany chorym i cierpiącym. Wszystko stało się zgodnie z wolą Maryi. Wykonano figurki z Jej podobizną jako Różą Duchowną, które znane są na całym świecie i w wielu miejscach w sposób cudowny płaczą, często krwawymi łzami. Na miejscu jest mało ludzi, co charakterystyczne – większość pochodzenia azjatyckiego. Tak, jakby im Maryja była bardziej znana niż miejscowym. Wchodzę do niedużej kaplicy, w której modli się parę osób. Jest tutaj spokojnie i nie ma takiego szału jak w innych sanktuariach, słychać tylko szum wody ze źródełka. Parę osób chodzi boso w wodzie w brodziku, który jest z boku, modląc się o zdrowie. Modlę się przed głównym ołtarzem przed figurą Maryi, nad którą widnieje napis: Rosa Mistica Mater Ecclesiae (Róża Duchowna Matka Kościoła). Z boku ołtarza umieszczono obraz Jezusa Miłosiernego (oryginał znajduje się w Wilnie). Modlę się za Kościół i za tych, którzy go tworzą, za nas wszystkich, ale przede wszystkim za księży i biskupów, którzy nim kierują. To za nich kazała modlić się Maryja, o ich nawrócenie. Ofiarowuję Jej za nich wszystkie cierpienia i trud mojej drogi, aby się nawrócili i byli dla nas dobrymi pasterzami i nigdy nie stracili wiary. Dziękuję Jej, że udało mi się tutaj do Niej cało dotrzeć i proszę o szczęśliwy powrót do domu. Przemywam jeszcze oczy w źródełku i proszę o zdrowie dla moich bliskich, no i siebie też. Robię jeszcze parę zdjęć i niestety muszę już biec z powrotem do Montichiari. Tam udaje mi się złapać autobus do Bresci i zdążyć nim na autokar do Polski, którym szczęśliwie dojeżdżam do domu następnego dnia, dzięki Maryi Róży Duchownej.
Pozdrowienia dla wszystkich!
PS. Więcej informacji o objawieniach w Montichiari można znaleźć w książkach wydanych przez wydawnictwo Rosemaria.
Redakcja
Mogą zainteresować Cię też: