Oto dalszy ciąg relacji z mojej zeszłorocznej pielgrzymki do Montichiari. Po 19 dniach marszu i przejściu ponad 850 kilometrów, 30 IX o 14:20 przekraczam granicę niemiecko–austriacką. Silny wiatr, którywiał od rana, ustaje, jak ręką odjął. Około 15:00 roztacza się przede mną widok na przepiękną dolinę rzeki Inn, wzdłuż której znów będę szedł, aż do samego Innsbrucka. W oddali widać otoczone górami miasteczka i wioski oraz miasto Kufstein, do któregochcę dojść przed nocą. Udaje mi się to i o 19:00 jestem w jego centrum, na starym mieście, u podnóża skały, na której wznosi się obronna twierdza– wizytówkamiejscowości. Próbuję jeszcze dowiedzieć się o nocleg w kościele, do którego prowadzą malowane żółte muszle, oznaczające szlak do Santiago de Compostela. Może mieści się przy nim schronisko. Dzwonię pod różne numery na plebani, jednak nikt nie odpowiada, więc odchodzę nim zrobi się zupełnie ciemno i trudno będzie mi znaleźć jakieś miejsce do rozbicia namiotu. Idę promenadą wzdłuż rzeki Inn, co chwila mijając spacerowiczów wracających na noc do domów. W końcu odnajduję nad rzeką drzewa, wśród których się rozbijam, jednak brzeg jest na tyle wysoki, że nie mogę zejść bezpośrednio do wody i mój namiot znajduje się zaledwie parę metrów od szlaku spacerowego. Całe szczęście jest ciemno i nikt mnie nie widzi między drzewami, za to ja widzę i słyszę wszystko. Przechodzących imigrantów, zdążających do jakiegoś ośrodka, młodzież na deskorolkach i pijaczków, kończących w moim sąsiedztwie piwo. Boję się, żeby ktoś nagle nie wszedł w krzaki, w których ja jestem. Mógłbym iść jeszcze dalej, za miasto, ale jestem już zmęczony i nie wiem, czy po ciemku znalazłbym lepsze miejsce do noclegu. W końcu około 22:00 uspokaja się zupełnie. W każdym razie do tego stopnia, że zasypiam.
[put_wpgm id=2]
Budzę się około 4:30, a o 5:30, kiedy jest jeszcze ciemno, rozpoczynam marsz. Niestety tracę dużo czasu przez nieopatrzne przejście mostem na drugą stronę, gdzie w pewnym momencie biegnąca wzdłuż rzeki droga rowerowa nagle znika, ponieważ nie została jeszcze do końca zbudowana. Muszę cofnąć się o jakieś parę kilometrów. Później z kolei wychodzę na autostradę i muszę wrócić do normalnej drogi. Ostatni raz szedłem tędy w 2011 roku, kiedy pielgrzymowałem do Rzymu na beatyfikację ojca świętego Jana Pawła II i dalej do Pompejów. Wszystko wyglądało wtedy zupełnie inaczej, a drogi były spokojniejsze. Teraz je przebudowano i właściwie nie wiadomo, jak nimi iść. Całe szczęście wybudowano jeszcze ścieżki rowerowe, jednak prowadzą one czasem dłuższą trasą.
Idę przez takie malownicze miejscowości, jak: Kirchbichl, Angath, Wörgl, Kundl, St. Leonhard czy pełen zabytków Rattenberg, Brixlegg i Matzen, by w końcu wzdłuż Innu dojść do mostu, którym mogę przejść na drugą stronę, gdzie dalej prowadzi droga rowerowa. Tam nad rzeką rozbijam się, gdzieś na przedmieściach Jenbachu, nim zrobi się zupełnie ciemno. Cały dzień była piękna pogoda i nic nie wskazywało, żeby miało się to zmienić, jednak około 4 rano budzi mnie gwałtowny wicher i lekko kropiący deszcz, więc wstaję i szybko zwijam namiot, dosłownie chwilę przed rozpoczęciem ulewy. Zacinający deszcz siecze mnie po twarzy, a peleryna zaczyna przemakać. Całe szczęście idę drogą rowerową i nie muszę narażać się na ochlapanie przez mijające mnie samochody. Jednak nie ma nic za darmo, bo droga rowerowa jest dłuższa. Idąc wzdłuż rzeki, która gwałtownie przybiera, około 6:00 dochodzę do miasta Schwaz. Na jakiś czas chronię się przed deszczem w krużgankach starego kościoła. Znajdują się tu płyty nagrobne, pod którymi spoczywają zmarli. Czuję się trochę nieswojo, chroniąc się przed deszczem w takim miejscu, jednak ważne, że mogę choć przez chwilę przeschnąć i coś zjeść, oczywiście przy okazji modląc się za oczekujących tu wieczności. Boję się tylko, że ktoś może mnie tutaj zobaczyć w powiewającym płaszczu przeciwdeszczowym, wziąć za ducha i śmiertelnie się przestraszyć. W końcu znów wychodzę na deszcz, który na szczęście trochę zelżał.
Miasto budzi się i mijam ludzi spieszących się do pracy. Dalej idę przez miejscowości mniejsze i większe, jak Wattens i Hall, gdzie około południa ustaje deszcz i gdzie „tracę” ponad godzinę na modlitwę i podziwianie tamtejszych kościołów. Następnie udaję się już prostą drogą do Innsbrucka, gdzie poświęcam trochę czasu na kupno karty pamięci do aparatu i poszukiwanie właściwej drogi na przełęcz Brenner. W końcu w rejonach skoczni Bergisel, znanej z Turnieju Czterech Skoczni, znajduję pierwszą tabliczkę z napisem „Pilgerweg”, czyli szlak pielgrzymi. Jeszcze nie wiem, dokąd on prowadzi, jednak coś mi mówi, żebym nim szedł. Zachodzę do klasztoru Stift Wilten i do bazyliki, które są położone niedaleko siebie. W nich modlę się o siły na dalszą drogę, żeby udało mi się szczęśliwie przejść przez Alpy. Kiedy wychodzę z drugiej świątyni, na niebie pojawia się tęcza i już wiem, że to znak od Pana Boga, że będzie dobrze. Już się nie lękam, tylko idę naprzód. Czym prędzej odnajduję pielgrzymi szlak i podążam nim, choć za chwilę schodzi on z głównej drogi i podąża w górę przez las. Z góry widzę autostradę prowadzącą na przełęcz Brenner, na której w kilometrowym korku stoją tiry. A ja idę naprzód przez takie małe miejscowości jak Natters i Mutters. Kiedy dochodzę do Riedbachu, niestety już się ściemnia i chmurzy. Całe szczęście znajduję stary tartak, a w nim otwarte, małe pomieszczenie, w którym mogę rozłożyć karimatę i śpiwór. Jest tam trochę kurzu, ale poza tym jest czysto. Najważniejsze, że mogę tu się schronić i nie pada mi na głowę, kiedy rozpętuje się ulewa. Całą noc pada deszcz i wicher wyje, bo jest już tutaj dość wysoko, myślę że około 1000 m n.p.m. Wdzięczny Panu Bogu i Maryi za to schronienie zasypiam w końcu. Kiedy się budzę po 4:00, już nie pada, ale jest zimno, ciemno i pochmurno. Idę po ciemku jakimiś leśnymi drogami, nie będąc pewnym, czy idę dobrze. Dopiero około 7:00, kiedy zrobi się jaśniej, dojdę do większej miejscowości Mieders. Tutaj znowu odnajdę żółte tabliczki z napisem „Pilgerweg”, za którymi pójdę wysoko w góry, aż między chmury. Właściwie nie wiem, dokąd mnie one prowadzą, ale ufam Bożej opatrzności, że jeśli je znalazłem, to mam za nimi iść, mimo ciężaru plecaka, bólu kręgosłupa i stóp oraz ogólnego zmęczenia.
Droga prowadzi mnie wysoko w górę, gdzieś między szczyty, które mają ponad 2700 metrów. Co jakieś pół kilometra znajduje się barokowa, murowana kapliczka z tajemnicą różańcową. Zastanawiam się, dokąd mnie zaprowadzi ta droga. Przełęcz Brenner, której pokonania się obawiałem, leży na wysokości 1370 m n.p.m. Tutaj widziałem już tabliczkę z napisem 1500 m n.p.m., a droga ciągle prowadzi w górę i otaczają mnie potężne szczyty. W końcu tajemnice różańcowe się kończą i dochodzę do przełęczy Jöchl, położonej na wysokości 1878 m n.p.m. Stąd, całe szczeście, droga zaczyna schodzić lekko w dół, by w końcu doprowadzić mnie do celu – klasztoru Maria Waldrast, znajdującego się u stóp góry Serles [2718 m n.p.m.].
Leży on na wysokości 1641 m n.p.m. i jest najwyżej położonym klasztorem w Europie. Jego początków należy szukać w cudownych wydarzeniach, które rozegrały się w tym miejscu w Wielką Sobotę 1407 roku. Dwaj chłopcy pasący owce odnaleźli w pniu drzewa cudowny obraz Matki Bożej. Ich krewni odpiłowali pień i przenieśli go do pobliskiego kościoła w Matrei am Brenner. Kiedy w tym samym miejscu, w dniu Pięćdziesiątnicy, drwal wracający z pracy usłyszał bicie dzwonów i ujrzał Maryję z Dzieciątkiem na rękach, wewnętrzny głos nakazał mu, aby powstał tam kościół. W 1409 roku biskup pobliskiego Brixen wydał pozwolenie na budowę kaplicy, która po 20 latach została ukończona. W 1429 roku obraz został przeniesiony w uroczystej procesji do nowo wybudowanej kaplicy. W 1465 roku biskup Salzburga poświęcił ołtarz kościoła, a do opieki nad pielgrzymami wyznaczono kapelana. W czasie powstań chłopskich kaplicę splądrowano, jednak została wkrótce naprawiona przez wiernych. Pod rządami cesarza Leopolda V, w 1621 roku, rozpoczęto budowę klasztoru połączonego z kościołem. Opiekę duszpasterską nad pielgrzymami powierzono zakonowi serwitów – służebników Maryi. Klasztor został ukończony w 1644 roku, a w 1660 w kaplicy dobudowano nowe ołtarze, które przebudowano w barokowym stylu w latach 1728–1735. Niestety w 1785 roku cesarz Józef II zlikwidował klasztor i zabronił pielgrzymowania do niego. Budynki uległy zniszczeniu i popadły w ruinę. W 1844 roku zakon odkupił ruinę i odbudował zabudowania. W 1941 roku klasztor został zamknięty przez nazistów, choć już w czerwcu 1945 roku serwici powrócili do niego. W latach 1986–1995 klasztor wyremontowano i obecnie oprócz kościoła pielgrzymkowego znajduje się w nim gospoda i hotel z 22 pokojami, który oferuje miejsca nie tylko pielgrzymom, ale i turystom, chcącym tutaj odpoczywać i zdobywać pobliski szczyt Serles.
Ja niestety nie mam na to czasu, może przy innej okazji. Na razie wchodzę do kościoła, w którym panuje cisza i spokój, i nie ma nikogo oprócz mnie i Jego. Modlę się więc, dziękując Mu i Jego matce, że udało mi się tutaj szczęśliwie dojść, by podziwiać tę przepiękną okolicę i prosząc, aby moje oczy mogły dalej podziwiać piękno świata, który jest mi darowany każdego dnia. Oglądam w bocznej kaplicy liczne wota ofiarowane przez pielgrzymów i wychodzę na zewnątrz, aby udać się w dalszą drogę. Jeszcze tylko wypiję ze źródełka cudowną wodę, która dodaje mi sił. Najpierw schodzę z tej podobłocznej krainy do Matrei am Brenner, a potem, idąc przez Steinach i Gries, podziwiam napowietrzne estakady, po których suną stada tirów. W końcu około 17:00 docieram do przełęczy Brenner i kończę swój pobyt na pięknej austriackiej ziemi. Tego dnia, 3 X, zostaną mi jeszcze dwie godziny marszu przez Italię, ale o tym następnym razem.