Wielu ludzi chciałoby ze mną wyruszyć w drogę na pielgrzymi szlak. Wyobrażają sobie pielgrzymkę jako przyjemny spacer w słońcu, kiedy człowiek odrywa się od wszystkich swoich problemów i może spokojnie iść przed siebie, nie przejmując się niczym. Jednak nie są świadomi tego, że pielgrzymka jest związana z wielkim zmęczeniem, wyrzeczeniem i cierpieniem i żeby dojść do celu, trzeba wylać wiele potu, a czasem krwi i łez. Nie zdają sobie sprawy, że przypomina ona bardziej drogę krzyżową i umieranie niż wakacyjny wypoczynek.
Wyruszając, rezygnujemy ze wszystkich wygód, które mamy na co dzień, z miękkiego łóżka, gorących obiadów, ciepłych kąpieli i całego bezpieczeństwa, jakie zapewnia nam mieszkanie pod dachem. Umieramy dla tych wszystkich rzeczy, żeby być gotowi na wszelkie niewygody, cierpienia i niepewność, co przyniesie jutro i właściwie każda następna godzina. Stajemy się jak Ten, który nie ma gdzie położyć swojej głowy, którego chcemy naśladować (por. Mt 8,19). Jednocześnie otwieramy się na to, co nam ześle Boża Opatrzność i ufamy w Jej działanie, bo tylko Ona nam pozostaje i tylko na Nią możemy liczyć.
Musimy być przygotowani na ciągły, codzienny ból stóp, przebitych bąbli, ramion i kręgosłupa, przygniecionego ciężarem plecaka. Nie wyłączając oczywiście innych bólów, które czasem przychodzą, jak ból żołądka, serca, głowy czy zęba, gdy nie odżywiamy się regularnie i jemy różne rzeczy na zimno, bo na ciepłe posiłki nie ma co liczyć. Właściwie cały czas żyjemy w ciągłym biegu, zatrzymując się tylko na sen, nim dopadnie nas zmierzch. Trzeba zdążyć jeszcze przed zmrokiem rozbić namiot w jakichś krzakach, gdzie nie będzie nas widać, by znów przed świtem wstać i ruszyć w dalszą drogę, nim wstanie słońce, żeby zdążyć przed porannym chłodem.
Ale najgorsza z tego wszystkiego jest samotność i tęsknota za tym wszystkim, co kochamy, co pozostawiliśmy daleko, i niepewność, czy uda nam się do tego powrócić. Jest również pokusa, żeby wracać, zwłaszcza gdy załamuje się pogoda i akurat widać jakieś auto z polskimi numerami, który mógłby zawieźć nas do domu, ale w głowie kołacze się również pytanie, co On by zrobił. Czy też wsiadłby do tego samochodu, czy szedł dalej Swoją Drogą? Pojawia się również zwątpienie. Gdy przygniata nas zmęczenie, człowiek zastanawia się, czy to wszystko ma sens i komu jest potrzebne. Czy nie lepiej byłoby się opalać, leżąc nad morzem, niż spalać twarz, idąc w pustynnym słońcu? Czy nie lepiej byłoby oglądać telewizję, siedząc w ciepłym fotelu, niż wędrować gdzieś daleko od domu w strugach deszczu? Przecież w każdej chwili moglibyśmy to wszystko przerwać i wrócić do domu. Ale zawsze, gdy pojawia się zwątpienie, ból i cierpienie, przychodzi myśl, żeby to wszystko ofiarować w jakiejś intencji, bo tylko tak możemy najskuteczniej zmienić świat – gdy jednoczymy się z Nim cierpiącym na krzyżu. Tylko wtedy nasze cierpienie ma sens i możemy iść dalej. Czasami jednak dopada nas zmęczenie i osłabienie tak wielkie, że po prostu padamy na twarz i nie jesteśmy w stanie nic zrobić, bo wpadamy w otchłań śmierci, z której tylko On może nas wydostać.
W otchłani
W 2003 roku pierwszy raz idę do Rzymu i później jeszcze dalej na Sycylię. W czerwcowy, niedzielny poranek mijam przydrożny kościółek, położony niedaleko za Foligno w Umbrii. Tej nocy spałem bardzo niewiele, nie jadłem nic, żeby zachować post eucharystyczny – wiem, że podczas wędrówki w każdej chwili mogę napotkać kościół, w którym akurat będzie odprawiana msza święta. Udaje mi się to około godziny 9.00.
Kiedy dochodzę do kościoła, akurat biją dzwony, więc wchodzę i siadam w ławce, obok może 40 innych osób. Msza, oczywiście, jest po włosku, ale język ten przypomina łacinę, więc wiadomo, o co chodzi.
Początkowo wszystko jest w porządku, aż do kazania, bo gdy siadam na dłużej i mój organizm ulega rozprzężeniu, nagle zaczynam tracić przytomność. Robi mi się duszno, ziewam i gwałtownie się pocę, dosłownie kapie ze mnie. Do tego zapychają mi się uszy, a przed oczami pojawiają się gwiazdy, więc szybko klękam w ławce, bo nie wiem, co będzie ze mną za chwilę. Gwałtownie osłabłem, nie jestem już w stanie wstać i wyjść z kościoła na powietrze. Ludzie siedzą wokół, ale nie wiedzą, co się ze mną dzieje. A ja już nic nie widzę, tylko zaczynam gwałtownie zapadać się w ciemność i pustkę. Nabieram coraz większej prędkości i boję się, co się ze mną stanie, gdy spadnę na samo dno, czy się o nie rozbiję. Ale dna nie ma, spadam coraz głębiej i głębiej i nabieram coraz większej prędkości. Klęczę, oparty głową o ławkę, a pot leje się ze mnie strumieniem na kamienną posadzkę.
Parę godzin wcześniej, kiedy szedłem drogą, widziałem jak przejeżdżający motor przejechał przebiegającego kota. Kiedy do niego podszedłem, skonał na moich oczach, nie mogłem mu w żaden sposób pomóc, tylko usunąć go z drogi, żeby nie rozjechały go następne pojazdy. Pamiętam, że kapał z niego pot, jak teraz ze mnie. Może ja też konam, jak ten kot. Może właśnie w chwili śmierci tracimy cały płyn, który w nas jest, dlatego tak się pocę. Jestem gdzieś w ciemnej otchłani samotności i bezsilności, w której nic nie mogę zrobić, popadam w rozpacz i chce mi się dosłownie wyć.
Najgorsze jest to, że nikt nie może mi pomóc, mimo że obok jest tylu ludzi. Tymczasem kazanie się kończy, ludzie wstają, a ja nie jestem w stanie się podnieść, więc klęczę dalej. W czasie Przemienienia uświadamiam sobie, że umieram i że nic nie jest w stanie mi pomóc. Najgorsze jest to, że nigdzie nie ma światła, tylko ciemność i poczucie osamotnienia. Nie ma to nic wspólnego z wyobrażeniami o śmierci, że widzi się całe swoje życie, tunel, światło, bliskich zmarłych, świętych, aniołów, Maryję czy wreszcie samego Boga. Zamiast tego spadam w otchłań samotności, gdzie nie ma nic, żadnej nadziei.
Wtedy sobie przypominam ostatnie słowa Chrystusa na krzyżu: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił’’. On też, gdy umierał, czuł to samo osamotnienie i spadał w tę samą czarną pustkę. Ogarnia mnie rozpacz i totalne zwątpienie, bo wiem, że po drugiej stronie nic nie ma. Żadnego Nieba, żadnego światła, a On umarł na próżno, a my wszyscy po śmierci pogrążamy się w czarnej pustce i ja też właśnie się tam udaję.