Podczas mych pielgrzymek wielokrotnie spotykałem się z różnymi niebezpieczeństwami. Większość z nich wynikała z tego, że musiałem przejść przez tereny, na których w zasadzie nie można przebywać. W większości przypadków dostawałem się tam nieświadomie, niczego nie podejrzewając. Nagle okazywało się, że nie mogę się wycofać i by dojść do celu, muszę iść na przód, nie zważając na zagrożenia. W takich wypadkach liczyłem na działanie Opatrzności Bożej i wierzyłem, że Ona mi pomoże.
Do sytuacji takich dochodziło na terenach, na których toczyły się konflikty zbrojne, chociaż oficjalnie nikt o tym nie mówił, m.in. w Kosowie, przez które szedłem wraz z moim przyjacielem Michałem Perzem w 2005 r., w czasie mojej drugiej pielgrzymki do Ziemi Świętej.
Kosowo wówczas nie funkcjonowało jeszcze jako samodzielne państwo, było znane jako część Serbii, w której w czasie wojny bałkańskiej doszło do czystek etnicznych na zamieszkującej tam ludności albańskiej i serbskiej. Kosowo początkowo było krainą w większości zamieszkałą przez Serbów, to tam kształtowała się państwowość Serbii, tam odbyła się w 1389 r. bitwa na Kosowym Polu. Jednak w wyniku burz dziejowych, jak najazdy tureckie i panowanie osmańskie, ludność serbska, wyznająca prawosławie, była stopniowo wypierana z tych ziem, aż okazało się, że stanowi na nich mniejszość. Wyparła ją ludność pochodzenia albańskiego, w większości wyznająca islam.
Po drugiej wojnie światowej, w której wszystkie narody zamieszkujące Bałkany zwalczały się wzajemnie, powstała Jugosławia, która rządzona przez marszałka Tito stanowiła tygiel, w którym przez jakiś czas nacjonalizmy pozostawały w uśpieniu. Jednak po jego śmierci i upadku komunizmu w Europie nastąpił rozpad Jugosławii na państwa narodowe, co nie obyło się bez wojen na Bałkanach w latach 1991–1995.
W ich wyniku powstały Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Macedonia, Czarnogóra i oczywiście Serbia, której prowincją było Kosowo. Prawie 90% ludności zamieszkującej Kosowo stanowili Albańczycy, którzy nie chcieli podporządkować się temu, że by rządzili nimi Serbowie, stanowiący zaledwie 7% społeczeństwa. Zaczęli się domagać od Serbii autonomii. Początkowo protestowali pokojowo, jednak, bez większych rezultatów. W końcu w 1996 r. ujawniła się albańska partyzancka Armia Wyzwolenia Kosowa UCK, która zaczęła przeprowadzać akcje zbrojne, napadać na policję i ludność serbską. Doprowadziło to do tego, że rząd Serbii wysłał wojsko, które krwawo rozprawiło się z cywilną ludnością albańską udzielającą pomocy UCK. W wyniku tego w 1998 r. NATO wezwało Serbię do wycofania wojsk serbskich z Kosowa i zaprzestania czystek na Albańczykach. Gdy Serbia nie podporządkowała się temu wezwaniu, przeprowadziło naloty na serbskie cele wojskowe, a także na Belgrad, stolicę Serbii.
W wyniku nalotów wojska serbskie wycofały się z Ko sowa, a wkroczyły tam wojska ONZ, które miały rozdzielać zwaśnione strony i prowadzić nadzór nad tą prowincją, leżącą teoretycznie w granicach Serbii. Jednak mimo że zarząd nad prowincją przejął ONZ, partyzantka UCK działała dalej. Dochodziły głosy o porwaniach ludności serbskiej dokonywanych przez nią w celach finansowych, do zdobycia organów na przeszczepy, dokonywane w krajach Unii Europejskiej. Dlatego też powstała partyzantka serbska do samoobrony przed Albańczykami, która walczyła z UCK, ponad głowami wojsk rozjemczych ONZ. W marcu 2004 r. doszło do krwawych zamieszek spowodowanych pogłoskami, że Serbowie zabili dwóch albańskich chłopców. W ich wyniku muzułmańska ludność albańska atakowała Serbów i niszczyła ich domy i paliła cerkwie. Dopiero po paru dniach siły ONZ uspokoiły zamieszki. Życie straciło ponad 30 osób, zniszczono ponad 800 domów, wypędzono ponad 3000 Serbów, spalono wiele zabytkowych cerkwi. Nie mówiło się o tym głośno, świat miał ,,ważniejsze problemy”. Do takiej krainy zawędrowaliśmy w drodze do Ziemi Świętej, nie będąc świadomi, w co się pakujemy.
Zamów to wydanie "Królowej Różańca Świętego"!
…i wspieraj katolickie czasopisma! Mnóstwo ciekawych tekstów o duchowości pompejańskiej oraz świadectwa!
Zobacz Zamów PDFJest październikowa noc 2005 r., jesteśmy w Serbii, nie możemy spać, trzęsiemy się z zimna w namiocie, który rozbiliśmy w jakichś skałach przy drodze. W końcu wstajemy cali połamani i zziębnięci, składamy namiot i dochodzimy do głównej drogi, którą idziemy. Jest około 4 nad ranem, gdy widzimy światła i dochodzimy do czegoś, co przypomina posterunek graniczny, ale nie ma go oficjalnie na żadnej mapie. Wychodzi naprzeciw nam jakiś misiowaty żołnierz w mundurze wojsk ONZ. Sprawia wrażenie bardzo sympatycznego i zaprasza nas do pomieszczenia. Całe szczęście, bo jesteśmy tak przemarznięci, że szczękamy zębami. W środku czeka drugi żołnierz, który pyta po angielsku, skąd idziemy i dokąd. Są trochę zdziwieni, bo żaden cudzoziemiec nie przechodzi tędy pieszo. Dajemy im nasze paszporty, które sprawdzają, spisują i zamiast wbijać pieczątki, dają nam do nich specjalne kartki z datą, kiedy weszliśmy na teren Kosowa. Informują nas, że powinniśmy je oddać, gdy będziemy znów przekraczać granicę. Misiowaty żołnierz uśmiecha się i częstuje nas swoimi kanapkami. Chyba wyglądamy na bardzo głodnych i rzeczywiście jesteśmy, więc z chęcią je zjadamy, rozmawiając z nim. Mówi, że jest Albańczykiem i muzułmaninem i pełni tutaj służbę. Z kolei drugi częstuje nas gorącą kawą. Całe szczęście, że nas tu przyjęli, bo chyba byśmy zamarzli. Gdy już dochodzimy do siebie, dziękujemy im za gościnę, żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę.
Jest jeszcze ciemno, zimno i wszystko dookoła jest oszronione, gdy docieramy do przedmieść Kosowskiej Mitrowicy. Tutaj podjeżdża do nas patrol policyjny, kobieta i mężczyzna, który nas zatrzymuje. Są bardzo zdziwieni, że w ogóle tu jesteśmy, i pytają nas, jak się tu dostaliśmy. Pokazujemy paszporty i mówimy, jak było, ale nie chcą w to wierzyć. Policjant mówi coś podniesionym głosem, oznajmia, że trzeba to wyjaśnić, jakby myślał, że dostaliśmy się tu nielegalnie. Nagle dostają jakieś wezwanie przez krótkofalówkę. Mówię, żeby oddał nam paszporty. Początkowo nie chce, jednak w końcu nam je zwraca, każąc nam czekać. Odjeżdżają gdzieś. Ani nam w głowie stać na mrozie i później narażać się na jakieś przesłuchania, więc nie czekając, idziemy dalej, żeby się rozgrzać. Omijamy bokiem Mitrowicę, bo i tak wszystko w niej jest jeszcze pozamykane, nie wchodząc do miasta, idziemy obwodnicą. Kiedy wschodzi słońce, na szczęście robi się cieplej. Mijamy jakieś wioski, w których napotkani ludzie okazują się Serbami. Wyglądają na bardzo zalęknionych i gdy mówimy, skąd i dokąd idziemy, przestrzegają nas, żebyśmy nie szli dalej i się wycofali. Trochę nas to rozśmiesza i mówimy, że już tyle przeszliśmy i nie zamierzamy się poddawać. Jeden z nich każe mi przynajmniej zdjąć krzyżyk i obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który niosę na piersi. Mówi, że tam dalej mieszkają muzułmanie i obetną nam za to głowy. Nie zamierzam stosować się do jego rad i przejmować się jego ostrzeżeniami. Mówię mu, że z tym krzyżykiem szedłem przez Turcję i Syrię, i nie spotkało mnie nic złego i tutaj też go nie zdejmę. Żegnamy się z nimi i idziemy dalej, a oni patrzą na nas, jak na potencjalnych samobójców. Może tak się zachowywali, bo rok wcześniej przeżyli pogrom i dlatego tak obawiali się muzułmanów. Wchodzimy na tereny górzyste, gdzie nie ma już żadnych wiosek, a tym bardziej sklepów. Mamy jeszcze resztkę jedzenia, jaka została nam z Serbii, dlatego idziemy, aby jak najszybciej dojść do Prisztiny, największego miasta w Kosowie, które pełni funkcję stolicy. Jednak nie udaje się nam do niej dotrzeć. Przed zmrokiem musimy więc rozbić namiot i spać w górach.
Okolica jest odludna i jak okiem sięgnąć nie widać żadnych siedzib ludzkich. Michał jest już bardzo zmęczony, więc wchodzi do namiotu i zaraz zasypia, a ja jeszcze myję sobie nogi, gdy w pewnej chwili słyszę, jak obok mnie spada strącony kamień, a zaraz potem, słyszę ciche nawoływanie: „auu, auu, auu” i dostrzegam jakieś sylwetki skradające się w ciemności, w górze ponad mną. Nie wiem co robić? Czy budzić Michała, żeby był gotowy do ucieczki jakby co? Ale gdy będę go budził, to mogą usłyszeć to skradający się. Może w ogóle nas nie widzą, a jak spostrzegą, mogą wpaść w panikę i zlikwidować nas w obawie, żebyśmy ich nie wydali. Jeśli się skradają w tym odludnym terenie, mogą być partyzantami którejś ze stron, przemytnikami broni itp. W końcu postanawiam poczekać w bezruchu na rozwój wypadków. Po jakimś czasie sylwetki znikają, a ja w końcu wchodzę do namiotu i z modlitwą na ustach zasypiam czujnym snem.
Ranek znowu jest bardzo mroźny, więc żeby się rozgrzać, wstajemy szybko i ruszamy w dalszą drogę. Mówię Michałowi o nocnym zagrożeniu, którego nie był świadom, smacznie sobie śpiąc. Kiedy jest już zupełnie jasno, mijają nas trzy transportery opancerzone, w których siedzą przy działkach gotowych do strzału zamaskowani żołnierze. Ten widok uświadamia nam powagę sytuacji. Nie są tutaj bez powodu, tylko żeby wzbudzać respekt wśród niepokornych. Jednak nie reagują na nasz widok, jakby w ogóle nas nie zauważali, a może to oni nas się boją, dlatego udają, że nas nie zauważyli. Może myślą, że to my jesteśmy partyzantami, nie wiedzą jednak, dlaczego się przed nimi nie chowamy, tylko idziemy bez lęku naprzeciw nich, jakbyśmy prowokowali ich do tego, by się zatrzymali. Może wietrzą w tym zasadzkę, dlatego jadą dalej, ignorując nas. Po jakimś czasie przed Prisztiną zatrzymuje się przy nas patrol policyjny i sprawdza nam paszporty. Policjanci są mili i zachowują się zupełnie inaczej, jak ci, których spotkaliśmy poprzedniego dnia. Po sprawdzeniu paszportów i gdy dowiadują się dokąd idziemy, robią sobie nawet z nami zdjęcie.
W Prisztinie nareszcie możemy w końcu zrobić zakupy i najeść się do syta. Po biednych, rozpadających się serbskich wioskach, skazanych na zapomnienie miasto robi wrażenie – tu inwestuje się konkretne pieniądze, które szerokim strumieniem płyną z Zachodu. Wszędzie widać nowo powstające osiedla, budowane w amerykańskim stylu. Nie wiadomo, na jakich zasadach się to wszystko odbywa, i podejrzane jest, co nas jednocześnie cieszy, że nie musimy tu wymieniać pieniędzy na żadną serbską czy kosowską walutę, tylko możemy płacić w euro, które wszędzie tu obowiązuje, chociaż oficjalnie jesteśmy niby w Serbii.
Robi się późno, a ponieważ akurat jesteśmy w mieście, dobrze byłoby się w końcu przespać pod dachem, wziąć prysznic, zrobić pranie i naładować baterie do aparatu. Dlatego szukamy jakiegoś taniego hotelu i w końcu go znajdujemy. Ostatecznie nie okazuje się on jednak taki tani, woda pod prysznicem jest zimna, a około 20.00 w całej Prisztinie wyłączają prąd ze względów oszczędnościowych. Trudno więc po ciemku zrobić pranie, nie wspominając już o ładowaniu baterii. Poza tym w hotelu pełno jest szemranych typów, którzy wyglądają na jakąś albańską mafię. Dlatego też na recepcji nie dajemy nikomu do ręki naszych paszportów, żeby czasem ich nie stracić. Zasypiając, obawiamy się, czy czasami nie obudzimy się z wyciętymi nerkami.
Następnego dnia jednak żyjemy i możemy ruszyć dalej. Opuszczamy Prisztinę i kierujemy się na południe w kierunku Macedonii. Mijamy zniszczone cerkwie i domy, świadczące o zamieszkach i tym, że Serbowie, których spotkaliśmy nie bali się bez powodu. W sąsiedztwie cerkwii stoją strzegące ich transportery opancerzone i żołnierze ONZ. W następnej miejscowości znajdujemy wielki supermarket, w którym robimy zakupy, i idziemy na dużą pizzę, która kosztuje tylko jedno euro! Ludzie wyglądają tutaj na szczęśliwych, to Albańczycy, pozdrawiają nas na każdym kroku i my ich. Nie wyglądają na krwiożerczych muzułmanów, którzy chcieliby nas zabić za to, że jesteśmy chrześcijanami, ale może to dlatego, że nie jesteśmy Serbami. Wieczorem rozbijamy się nad rzeką.
Rano, kiedy złożyliśmy już namiot, podjeżdża do nas policjant na motorze i pyta, czy nie widzieliśmy kogoś podejrzanego, po czym wjeżdża w krzaki i jedzie wzdłuż rzeki. Gdybyśmy spali trochę dłużej, może by nas rozjechał, nie wspominając o tym, że mógłby wziąć nas za partyzantów i zastrzelić. Idziemy przez górzyste, mało zaludnione obszary, a kiedy odpoczywamy na poboczu, jedząc coś, znów podjeżdża do nas jakiś policjant, który chce zobaczyć nasze paszporty. Później pyta nas, czy nie przemycamy broni i chce sprawdzić zawartość naszych plecaków. Pokazujemy mu je bez oporów, żeby nie wzbudzać podejrzeń, bo a nuż coś mu strzeli do głowy, spanikuje i jeszcze użyje broni, którą ma w pogotowiu. Nic nie znajduje, żegna się i odjeżdża. A my zmierzamy do granicy z Macedonią, na której stoi w kolejce sznur samochodów. Jednak nie musimy w niej czekać, pieszo mijamy je wszystkie i pokazujemy nasze paszporty żołnierzom, zdziwionym tym, że pieszo przeszliśmy przez Kosowo. Nie zabierają kartek, które dostaliśmy przy wejściu. Zostawiają je nam na pamiątkę. Mam swoją gdzieś do dzisiaj, mimo że minęło już tyle lat. Dziękuję Bogu i Maryi, że nie spotkało nas tam nic złego i że dobrze chronili swoich wędrowców.