Andrzej Boj Wojtowicz: Mój obraz będzie się modlił

Andrzej Boj Wojtowicz, autor obrazu Andrzeja Boboli. Studiował malarstwo w latach 1984–1990 na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Jest wszechstronnym artystą, tworzącym w malarstwie, grafice i rysunku, inspirującym się realizmem i symboliką biblijną. Jego prace, szczególnie portrety i pejzaże karkonoskie, emanują głębokim duchowym przesłaniem. Twórczość Boja Wojtowicza odzwierciedla sacrum i głęboką świadomość artysty. Jest autorem obrazu przedstawiającego nowy wizerunek św. Andrzeja Boboli.

Andrzej Boj Wojtowicz – wywiad:

Skąd wziął się pomysł na namalowanie obrazu Andrzeja Boboli?

Jesienią 2022 roku odwiedził mnie świecki misjonarz Benon Wylegała, który w tym czasie jeździł po Polsce z relikwiami Boboli. Zapytał, czy nie chciałbym namalować portretu św. Andrzeja. Zastanawiałem się, jak podejść do tego tematu, ponieważ w przestrzeni publicznej istnieje wiele różnych wizerunków tej postaci o różnej jakości.

Po kwerendzie internetowej okazało się, że relikwie można zobaczyć w sanktuarium św. Andrzeja Boboli na ul. Rakowieckiej w Warszawie. Stwierdziłem, że skoro jest taka możliwość, to należy rozpocząć pracę od studium czaszki. Tak rozpoczęły się prace przygotowawcze, dokumentujące najważniejsze elementy anatomiczne. Rysując przy relikwiarzu w zimnym kościele w lekkim swetrze, straciłem poczucie czasu. To bardzo intymne i osobiste doświadczenie zostanie ze mną na długo.

Wróciłem do domu z materiałem rysunkowym i foto­graficznym. Następnie rozpocząłem metodyczną pracę, polegającą na opracowywaniu szczegółów, nanoszeniu wszystkich punktów budowy czaszki na szkic. W ten sposób powoli rodził się obraz. Moja żona stwierdziła, że Bobola sam się malował.

Oglądałem na Youtube film z tego etapu Pana pracy. Widać na nim olbrzymie skupienie w procesie twórczym. Czy praca bezpośrednio nad relikwiami Świętego była dla Pana wykonywaniem rzemiosła czy może też doświadczeniem mistycznym?

Z rekolekcji ignacjańskich u jezuitów wyniosłem pewną lekcję: tam regułą jest zasada, że nie należy dopuszczać do siebie żadnych wizji. Zresztą św. Jan od Krzyża również wskazuje, że jeśli pojawiłby się nawet świetlisty anioł, to należy powiedzieć „Idź precz”. Wiadomo, kto lub co może się czaić za takimi wizjami. Wierność tej zasadzie daje pewność, że nie popadnie się w jakieś niepotrzebne emocje czy nie pójdzie to złym tropem. Trzymałem się tego w pracy nad portretem Andrzeja Boboli.

Św. Andrzej Bobola
Święty Andrzej Bobola. Autor: Andrzej Boj Wojtowicz. Fragment obrazu

Wracając do przedstawienia postaci, najpierw należy przeanalizować różnorodne wyobrażenia tego Świętego, które już istnieją w przestrzeni publicznej. Znane są różne motywy Andrzeja Boboli, lecz dominuje postać z rozwianymi szatami, z rozczochranymi włosami, z rękoma uniesionymi do góry, stojąca na bezdrożach. Sprawia to wrażenie, że postać na obrazie jest jakimś szaleńcem, który gdzieś się zabłąkał. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy do domu wszedłby ktoś z rozwianą czupryną, machający rękami, biegający z kąta w kąt. Czy pozwalałoby to sądzić, że w jego sercu panuje Boży pokój?

Dlatego nie zgadzam się z takimi przedstawieniami, tym bardziej że przeczy to świadectwom, które napisano o Andrzeju Boboli. Otóż wiadomo, że za młodu był temperamentnym człowiekiem, co niosło za sobą różne konsekwencje. Lecz wiemy również, że pracował nad swoim charakterem, dzięki czemu opanował sprawy emocjonalne. Współcześni goszcząc go u siebie, mieli pewność, że jest to Boży mąż.

Pierwszą sprawą, o jakiej trzeba pamiętać, jest heroiczność cnót Andrzeja Boboli wobec drastycznego potraktowania go przez Kozaków. Nie uciekał przed oprawcami, lecz modlił się za nich. Napominał ich i dawał świadectwo wiary, mówiąc, że muszą się nawrócić. To wszystko działo się w czasie, kiedy sprawiano mu wielkie cierpienia. Zadajmy sobie pytanie, jak wielką trzeba mieć siłę duchową i wsparcie Bożej łaski, żeby w niewyobrażalnym bólu zwracać się do oprawców w taki sposób? To stało się dla mnie punktem wyjścia. Zatem człowiek, którego widać na moim portrecie, to postać już ukształtowanego Świętego, który jest świadomy nieuchronnie nadciągającej męczeńskiej śmierci. „Uczeń nie przewyższa Nauczyciela”, a przecież ucznia czeka podobna próba, czyli kaźń i cierpienie. Andrzej Bobola się na to zgodził.

Druga kwestia to dowolność miejsca. Na moim obrazie nie ma punktów orientacyjnych, na przykład rozstajów dróg. Nie wiemy, gdzie Bobola się znajduje – może być w jakimkolwiek miejscu Polski.

Pierwszy obraz trafił do parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Głogowie. Wiemy, że powstał też drugi obraz i że jest idea, aby opleść Polskę wizerunkami Andrzeja Boboli.

Pewne tematy dochodzą do głosu powoli. Mam świadomość nieuchronności, że muszę namalować kolejny obraz. Na przykład następną pracą będzie Pasja wg świętego Marka, nie znaczy to jednak, że mam jakieś pasyjne uniesienia. Ojciec Piotr Rostworowski, polski kameduła, a wcześniej benedyktyn, trafnie zauważał, że wiara musi iść w parze z rozumem, co później znajdzie też wyraz w encyklice Veritatis Splendor Jana Pawła II. Zatem praca twórcza powinna opierać się na tych dwóch płaszczyznach. Kiedy Maryja wyraziła zgodę na Boże działanie, mówiąc Fiat, podjęła świadomy akt rozumowy.

Niechże więc idąc za [Andrzeja Boboli] świetlanym przykładem nadal bronią ojczystej wiary przeciw wszystkim niebezpieczeństwom, […] żeby Polska zawsze wierna była dalej przedmurzem chrześcijaństwa. Zdaje się bowiem wskazywać historia, […] jako świadek czasów, światło prawdy […] i nauczycielka życia, że Bóg tę właśnie rolę narodowi polskiemu przeznaczył.

Tak więc rzeczywistość trzeba analizować w kontekście prawdy; refleksję należy łączyć z rozumem. Emocje również są potrzebne, ponieważ są istotnym elementem rozwoju duchowego. Przede wszystkim jednak powinniśmy odwoływać się do mądrości, bo na niej jest budowana duchowość człowieka. To wszystko przekłada się też na pracę twórczą. Zatem refleksja związana ze św. Andrzejem Bobolą, z tą jego zewnętrznością, którą unaoczniają relikwie, musi spotkać się też ze świadectwem jego życia, a więc ze wszystkimi przekazami o nim. Na tej podstawie możemy zdefiniować i scharakteryzować postać św. Andrzeja.

Kiedy zaczął powstawać obraz, dotarło do mnie, że jednym płótnem nie będę w stanie opowiedzieć całej historii bobolowej. On sam powiedział ks. Niżnikowi: „Jeżeli będziecie mnie czcić, jeżeli będziecie się modlić, to ja będę za wami się wstawiał, ja wam będę pomagał”. Pod wpływem tych słów narodziła się myśl, że może warto namalować cykl portretów Andrzeja Boboli, ujawniających jego charyzmat w różnych kontekstach. Pierwsza praca to portret pielgrzyma. Na drugim obrazie, który został namalowany do kościoła pallotynów w Bielsku-Białej, widzimy Andrzeja Bobolę apostoła w pełni sił, idącego z misją do ludzi opu­szczonych. Dokładnie tak, jak było, ponieważ św. Andrzej chodził na tereny zapomniane i docierał do ludzi pozostawionych samym sobie.

Kolejne portrety św. Andrzeja mogłyby znaleźć się w różnych kościołach w Polsce, jako swoistego rodzaju stacje bobolowej drogi pasyjnej. Przy nich wspólnoty mogłyby się modlić o wstawiennictwo Świętego. Takie grupy mogłyby również pielgrzymować do siebie, wzajemnie się poznawać, wymieniać doświadczeniami, ubogacać się i promować nabożeństwo do Świętego. Powstałaby taka „wewnętrzna migracja” Polaków poznających się wzajemnie i zarazem Polskę. Myślę, że to budowałoby jedność w narodzie. W ostatnich czasach tak dużo mówi się o jedności w kontekście politycznych zawirowań w ojczyźnie, a zarazem niewiele robi się w kierunku jej budowania.

Wywiad znajdziesz w dwumiesięczniku „Królowa Różańca Świętego”:

Idea jest bardzo na czasie. Wierzymy, że są osoby, które zachęciłoby to do działania.

Warto coś jeszcze podkreślić w tym aspekcie – Andrzej Bobola jako jedyny z męczenników ma dedykowaną sobie encyklikę: Invicti athletae Christi. To wielkie wyróżnienie dla niego, a zarazem punkt wyjścia dla nas, ponieważ w tym dokumencie papież Pius XII kieruje prośby do Polaków, prosząc przy tym, aby zachowali jedność. Powinniśmy wsłuchać się w głos papieża. Polska powinna być zjednoczona, powinna stanowić – mimo różnic – jeden organizm. To jest ważne przesłanie, które płynie z bobolowego, misyjnego podążania do różnych ludzi i dawania świadectwa swojej wiary. A zarazem świadczenia o swojej wierze i miłości do Chrystusa, bo czasy, które teraz mamy, są czasami świadków wiary.

Jaka jest rola artysty w tym kontekście? Czym jest dawanie świadectwa wiary poprzez sztukę sakralną?

Osobiście uważam, że nie ma czegoś takiego jak „sztuka sakralna”. Sztukę dzieli się na dobrą i złą; na dobre i złe malarstwo. „Sztuka” to XVIII-wieczne określenie, kodyfikujące artystyczne zachowania czy produkcje, wrzucające wszystko do jednego wora pod tym hasłem. Malarzami byli Rubens, Velázquez i ja również staram się nim być. Po prostu trzeba być malarzem, a nie uprawiać jakieś dziwne działania pod hasłem „sztuki”. Jestem malarzem, a sacrum odnoszę do tego, co jest tematem mojego malarstwa.

Przez wieki sztuka według Arystotelesa dotyczyła spraw z najwyższej półki; spełniała bardzo istotną funkcję. Współcześnie zostało to wyrzucone na śmietnik i pod hasłami sztuki kryją się działania zupełnie oderwane od rzeczywistości. Nie dość tego – spychające ludzi na manowce moralne i etyczne. Mamy do czynienia z rzeczywistością zideologizowaną, która majstruje w duszach i sercach ludzi.

Jak jednak wiecie, Kościół nadal żywi bardzo wysokie uznanie dla sztuki jako takiej. Sztuka bowiem, jeżeli jest autentyczna, choć niekoniecznie wyraża się w formach typowo religijnych, zachowuje więź wewnętrznego pokrewieństwa ze światem wiary, tak że nawet w sytuacji głębokiego rozłamu między kulturą a Kościołem właśnie sztuka pozostaje swego rodzaju pomostem prowadzącym do doświadczenia religijnego. Jako poszukiwanie prawdy, owoc wyobraźni wykraczającej poza codzienność, sztuka jest ze swej natury swoistym wezwaniem do otwarcia się na Tajemnicę. Nawet wówczas gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie.

Jan Paweł II, List do artystów

Andrzej Boj Wojtowicz i św. Andrzej Bobola:

Andrzej Boj Wojtowicz przy pracy

Z tej perspektywy widzimy, że malarstwo dawniej odnosiło się do spraw ostatecznych, czyli do życia i śmierci, postrzegania człowieka w świecie, jego relacji z Bogiem, zadawania pytań o Niego. Współcześnie zostało to zdewastowanie i stało się jak pustynia; jest jak rachityczna poczwara, która usiłuje ludziom wmawiać, że zajmuje się czymś istotnym.

W sztuce jest coś takiego, i to wynika też z mojego doświadczenia, co przekracza te wszystkie wymiary. Mowa oczywiście o tajemnicy, która stoi za sakralnością. W pewnym momencie docieramy do punktu, którego nasz rozum już nie jest w stanie przekroczyć. Dotyczy to chociażby tajemnicy Wcielenia, która jest niezwykle zajmująca i potrafi spędzać sen z powiek, a zarazem na­strajać do namalowania nowego obrazu.

Jeśli natomiast chodzi o malarstwo współczesne w Kościele, które jest podawane ludziom do oglądu, to trzeba zadać sobie pytanie: czy jest ono w stanie na tyle zainspirować współczesnego człowieka, żeby oderwał się od spraw niskich i skupił uwagę na zupełnie innym wymiarze? Na sprawach o wiele ciekawszych i piękniejszych, budujących człowieka od strony duchowej? To jest rzeczywistość bardzo inspirująca; o niej zresztą mówił Jan Paweł II, zwracając się do artystów, aby nie bali się poszukiwać prawdy.

Dlatego moja robota jest podobna do działania Andrzeja Boboli: to wychodzenie do tych ludzi, którzy są daleko, którzy są pełni wątpliwości i nie za bardzo widzą sens w tym świecie.

Powiedział Pan dość dosadnie „robota”… Lecz to przecież misja, która dociera do spraw najważniejszych i kształtuje postawę nie tylko odbiorcy, lecz także artystów.

Oczywiście, to jest misja. Człowiek przed Tajemnicą odpowiednio się czuje i zachowuje. Otacza się również artefaktami, które pomagają zrozumieć świat i w jakimś stopniu zbliżyć się do Boga. Gdy Kościół zajmuje się dekoracjami, powstaje kultura obrazkowa, zresztą bardzo mocno spacyfikowana przez ikonę. Po całych wiekach doświadczeń i wyciągania wniosków nagle pojawiła się w Kościele ikona z archaicznych czasów. Nie mam nic przeciw ikonom, lecz kiedyś zadałem pytanie odnoszące się do wspomnianego faktu: czy możemy zignorować dziedzictwo Kaplicy Sykstyńskiej na rzecz ikony? Wszak ta sytuacja odcina nas od El Greca, Ribery, Rembrandta i innych mistrzów. To jest, moim zdaniem, ślepa uliczka.

W parze z tym idzie warsztat, który jest konsekwencją dokonań starych mistrzów. Dlatego że to wszystko, co jest związane z Chrystusem i chrześcijaństwem, nie może być malowane jakimiś tandetnymi materiałami. Kiedy Dürer malował Matkę Bożą Różańcową, którą można oglądać w muzeum w Pradze, kupił ultramarynę. Za te pieniądze mógł wtedy nabyć kilka wsi, jednak uważał, że to jedyny materiał, który jest godny oddać cześć Matce Bożej.

To też ewenement, że Pan samodzielnie przygotowuje swoje własne farby. W obecnych czasach, kiedy można wszystko kupić, idzie Pan drogą dawnych mistrzów.

Są dostępne farby, które są doskonałe i bardzo drogie. Czasami jednak nie wiemy, co producenci gotowych farb wkładają do tubek. Albowiem bywają farby wiecznie świeże, co samo w sobie jest sprzecznością.

W poszukiwaniu materiału idealnego, najbardziej odpowiedniego dla dawania przestrzeni, aby sacrum mogło wybrzmieć, sięgam do tradycyjnych metod. W Polsce jedynie kilka osób maluje takimi materiałami. To oznacza pewną konsekwencję, ponieważ idąc tą drogą, trzeba się zastanawiać, jaki rodzaj gruntu będzie użyty, jaki rodzaj farb będzie stanowił punkt wyjścia, jakie będą imprimitury i nakłady oraz jak obraz zostanie zaprogramowany.

Moje obrazy są zaprogramowane ze względu na światło, które jest ontologicznie związane z daną pracą. Światło jest kluczowym aspektem, jeżeli chodzi o strukturę, więc obraz musi być tak zbudowany, żeby światło mogło emanować z niego bądź z przed­stawionych na nim świętych postaci. Wynika ona z dwóch płaszczyzn. Pierwszą stanowi to, co jest namalowane, czyli ikonografia; a drugą jest obraz sam dla siebie, w końcu jest „tylko” płótnem, gruntem, farbami, werniksami.

Na obrazie Andrzeja Boboli jest jednak jeszcze jedna „płaszczyzna”. Są nią wpisane intencje.

Kiedy gruntowałem płótna pod obrazy św. Antoniego Padewskiego oraz Drogę do Emaus, zaprosiłem wiernych z parafii, do których one później trafiły, do następującej inicjatywy. Powiedziałem, że jeżeli chcieliby, abym wpisał ich intencje w obraz, to to uczynię. Zaproszenie spotkało się z żywym odzewem i zapisałem wiele intencji na płótnie.

Przy pracy nad portretem Andrzeja Boboli umieściłem zaproszenie w Internecie, a wtedy z Polski i całego świata napłynęło ponad tysiąc intencji. Przepisywanie ich na płótno zajęło mi sześć dni. Miało to specyficzny charakter, ponieważ przez moje ręce przechodziły rzeczy bardzo osobiste i intymne. Przepisując, mówiąc na głos, de facto modliłem się z ludźmi.

Później położyłem na to werniksy, imprimitury i to był początek powstawania obrazu. Intencje jako znak przed Bogiem będą istniały, dopóki będzie istniał obraz Andrzeja Boboli. Kiedy zabraknie modlących się, to mój obraz będzie się modlił. To jest taka ukryta narracja.

Dziękujemy za rozmowę!

Rozmawiali mw i stg

Zobacz też:

5 2 głosów
Oceń ten tekst
Photo of author

Marek

Woś

Redaktor naczelny KRŚ, polonista, filmoznawca, edytor, ekonomista, człowiek od "brudnej roboty".

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x