13 maja 1981 roku, o godzinie17.17 w Watykanie, na Placu świętego Piotra padły strzały. Ugodziły one papieża Jana Pawła II. Ten, który je oddał – turecki zamachowiec Muhamed Ali Agca, był zdziwiony, jakim cudem jego ofiara przeżyła, skoro on celował tak, żeby zabić.
Dopiero później zrozumiał, że stało się tak, bo papieża ocaliła niewidzialna dłoń Matki Bożej, która 13 maja, 64 lata wcześniej, ukazała się trojgu dzieciom pasącym owce, w dalekiej portugalskiej wiosce o nazwie Fatima (tak, jak nazywała się córka proroka Mahometa, którego on był wyznawcą). Przez lata wokół tego wydarzenia narosło wiele teorii, które miały wyjaśnić, kto rzeczywiście stał za zamachem.
Jednak nie ulega wątpliwości, że papież przeżył w sposób cudowny i jak sam twierdził, to Matce Bożej Fatimskiej zawdzięczał swoje ocalenie. I gdy tylko w pełni powrócił do zdrowia, zaraz w następnym roku pojechał do Fatimy, aby Jej osobiście podziękować i jako wotum złożył kulę, która miała go zabić, a którą umieszczono w koronie Jej figurki.
W 20 rocznicę tych wydarzeń, w kwietniu 2001 roku, aby podziękować Matce Bożej za ten cud udałem się pieszo do Fatimy. Dojście tam na piechotę i pokonanie ponad 3000 kilometrów zajęło mi 66 dni. W 5 numerze z Wiosny 2013 roku opisywałem moją drogę z Lubonia koło Poznania, gdzie mieszkam, do Lourdes.
Z Lourdes do Fatimy
Wtedy obiecałem dalszy ciąg, który jednak nie nastąpił, więc trzeba to nadrobić i opisać dalszą drogę z Lourdes do Fatimy.
Był wieczór 7 czerwca 2001 roku, a ja miałem jeszcze do pokonania ponad 1000 kilometrów z Lourdes do Fatimy i 22 dni czasu, jeśli chciałem wracać stamtąd z moimi znajomymi, którzy mieli tam być na wakacjach do 30 czerwca. Musiałem się więc spieszyć i iść jak najkrótszą drogą, dlatego podarowałem sobie szlak przez Santiago de Compostella, zostawiając go na inną okazję, choć częściowo szedłem nim. Po rozstaniu z rodakami, których spotkałem w sanktuarium w Lourdes poszedłem dalej za miasto i rozbiłem namiot gdzieś w lesie, gdy zaczęło robić się ciemno. Przez następne 4 dni przeprawiałem się przez Pireneje. Ponieważ miałem zniszczone buty, ciężki plecak i nie miałem zbyt dokładnych map, musiałem trzymać się asfaltowych górskich dróg, którymi dotarłem na przełęcz Pierre Saint Martin na wysokość 1766 m.n.p.m,na której jest granica francusko-hiszpańska.
Tam wieczorem zaskoczyła mnie straszna burza. Pioruny waliły dookoła, a ja powierzając swoje życie w ręce Matki Bożej w ostatniej chwili przed nadejściem wielkiej ulewy rozbiłem namiot i schroniłem się w nim. Mimo, że wkrótce nadeszła noc, to jednak było jasno, jak w dzień, od błyskawic, które cały czas przecinały niebo, a huk piorunów, które uderzały bardzo blisko rozrywał ciszę, nie wspominając już o wielkim wietrze i ulewie, jednak byłem tak zmęczony, że mimo wszystko udało mi się zasnąć. Jednak około 3.00 nad ranem obudziła mnie woda wlewająca się do namiotu, która, ponieważ rozbiłem się na skalnym podłożu, nie miała, gdzie wsiąkać. Musiałem się szybko ewakuować i dosłownie zbiegać w dół wśród grzmotów i błyskawic. Na szczęście po jakiejś godzinie burza przeszła, wzeszło słońce i wkrótce nastał słoneczny piękny dzień. Mogłem więc wysuszyć namiot i śpiwór, który mi przemókł po nocnej ulewie. Tego dnia cały czas schodziłem z Pirenejów, by pod jego koniec dojść do Jeziora Yesa, wzdłuż którego szedłem z kolei następnego dnia, by pod koniec niego rozbić się wśród pól kukurydzy i spotkać się tam ze stadem dzików, które chyba bardziej zdziwiły się na mój widok niż ja na ich. Trochę pochrząkały i poszły sobie dalej, a ja poszedłem spać.
Następnego dnia ominąłem bokiem Pampelunę i szedłem częściowo szlakiem św. Jakuba, przez takie miejscowości, jak Puente la Reina (znane z charakterystycznego mostu, na którym w średniowieczu witano pielgrzymów, częstując ich winem), Estella, Logrońo, Santo Domingo de la Calzada (znane z katedry, w której na pamiątkę cudu św. Dominika Garcii, znajduje się klatka z żywymi kurą i kogutem, które często pieją nawet w czasie Mszy św.), by w końcu dotrzeć do Burgos (znanego z monumentalnej średniowiecznej katedry, w której pochowany jest Cyd, bohaterski pogromca Maurów). Stamtąd niestety musiałem już zboczyć z Camino de Santiago i pójść dalej zwykłą drogą szybkiego ruchu przez Palencję, Valadoid i Salamankę (znaną z przepięknej katedry i uniwersytetu), by w końcu przez Ciudad Rodrigo dojść do Fuentes de Ońoro, ostatniej miejscowości, po hiszpańskiej stronie. Przez całą drogę towarzyszył mi upał, słońce i kurz.
W Portugali było podobnie, z tym że do tych niedogodności dołączyły jeszcze niebezpieczne drogi, które ze zwykłych zostały przekształcone w szybkiego ruchu, jednak zapomniano o poszerzeniu poboczy. W końcu z jednej z nich zostałem,,zdjęty’’, przez jej obsługę i nie pomogły tłumaczenia, że idę pieszo z Polski. Kazali mi zejść, z niej, bo jeśli tego nie uczynię, to wezwą policję, która mnie aresztuje za stwarzanie zagrożenia. Musiałem w końcu iść bocznymi, krętymi drogami, przez małe zapomniane wioski i robić dwa razy więcej kilometrów niż gdybym szedł główną drogą, przez co stanęło pod znakiem zapytania, czy zdążę na czas. Jednak dzięki temu zobaczyłem prawdziwą Portugalię, w której są jeszcze (w każdym razie wtedy były) wioski, gdzie kobiety spotykają się na rynku i piorą ręcznie na tarkach. Musiałem także uciekać przed pożarami, pustoszącymi lasy, które kompletnie nie przypominały naszych, bo były tak suche.
Parę razy zatrzymywały się samochody, których kierowcy, byli zaskoczeni tym, że dotarłem tutaj z Polski i wierzyli mi, dopiero gdy pokazywałem im dziury w moich butach. Paru z nich wspomogło mnie dając mi pieniądze na nowe obuwie, chociaż się wzbraniałem, jednak byli tak nieustępliwi, że w końcu przyjąłem ich ofiarę.
Czas płynął nieubłaganie byłem coraz bardziej zmęczony i coraz bardziej bolały mnie nogi, kręgosłup i ramiona, od ciężaru plecaka, a do Fatimy miałem jeszcze daleką drogą.
Jednak wszystkie cierpienia, zmęczenie i niedogodności ofiarowywałem za nawrócenie grzeszników i zachowanie ich od ognia piekielnego. Był wtorkowy poranek, a ja chciałem zdążyć do południa w środę, tak jak wychodziłem. Do pokonania miałem jeszcze 90 km i małe szanse, że się uda, jednak Matka Boża dodała mi sił i sprawiła, że dałem radę i po całodobowym marszu doszedłem.
W środę rano 27 czerwca 2001 roku, minąłem tablicę z napisem Fatima i po jakimś czasie stanąłem na Placu przed Bazyliką, na którym było prawie zupełnie pusto. Swoje pierwsze kroki skierowałem do kaplicy, w której znajduje się figurka Matki Bożej, w koronie której znajduje się kula, która ugodziła Jana Pawła II. Pomodliłem się przed nią, dziękując Matce Bożej i Jej Synowi za to, że pozwoliła mi przebyć całą tę drogę i 20 lat wcześniej 13 maja 1981 roku, cudownie ocaliła życie papieża.
Chwilę później zaczęła się Msza święta i choć trudno w to uwierzyć, była odprawiana po polsku. Miała ją jakaś grupa dzieci z księdzem i wychowawczyniami, chyba z jakiegoś domu dziecka, którzy przyjechali tutaj na pielgrzymkę. Cudownie jest uczestniczyć tutaj ponad 3000 kilometrów od domu, we Mszy w ojczystym języku, którego tak dawno nie słyszałem. Dzieci miały czytania i śpiewały psalmy, ich widok mnie roztkliwił, tak jak może kiedyś innych wzruszał widok pastuszków, którym ukazała się Ona.
Po Komunii nie wytrzymałem i zacząłem płakać, nie mogąc powstrzymać łez i dziękując Bogu za te łzy szczęścia. Po Mszy chciałem z nimi porozmawiać, spytać się skąd są, ale nie byłem w stanie powstać z kolan i podejść do nich. Dopiero po jakimś czasie doszedłem do siebie. Musiałem zadzwonić do domu, żeby powiedzieć, że jestem już w Fatimie i do Grzegorza, który był niedaleko stąd, w Nazare, żeby po mnie przyjechał.
Potem poszedłem do bazyliki pomodlić się przy relikwiach Franciszka i Hiacynty. Łucji jeszcze tutaj nie było, jeszcze żyła, dołączy do nich za 5 lat. Później udałem się, by przejść na kolanach, wtedy prawie kilometrowy (obecnie znacznie skrócony) odcinek, ,ścieżki’’, która wiedzie przez cały plac, i przez bramę, (której już nie ma) z napisami w różnych językach, m.in. po polsku: „Ja jestem bramą, jeżeli ktoś wejdzie przeze mnie będzie zbawiony”, aż do kaplicy z figurką.
W dalszym ciągu na całym placu było bardzo mało ludzi, dlatego gdy Grzegorz się zjawił, nie miał problemu ze znalezieniem mnie, ponieważ byłem jeszcze „na ścieżce”. Kiedy skończyłem, poszliśmy jeszcze razem do Cova da Iria, miejsca, gdzie w 1916 roku, pastuszkom objawiał się anioł. Modliliśmy się tam razem, a później pojechaliśmy do Nazare, gdzie Grzegorz był na wakacjach z Mikołajem i jego synem Witkiem, po drodze wstępując jeszcze do Batalhy, aby zobaczyć tamtejszy przepiękny klasztor Matki Boskiej Zwycięskiej. Wieczorem wykąpałem się jeszcze w Oceanie, zmywając proch i pył z całej drogi. A następnego dnia pojechaliśmy jeszcze razem zwiedzić Lizbonę. Żeby w piątek wyruszyć w drogę powrotną, a w niedzielę rano 1 lipca być już w domu.
Dziękuję Bogu za szczęśliwą podróż i moim przyjaciołom, że mnie zabrali ze sobą i być może uratowali mi życie, bo byłem już bardzo wyczerpany, a może to Ona zesłała mi swoje anioły, które były nimi.