Pierwszy raz do sanktuarium Matki Bożej Różańcowej w Pompejach poszedłem w 2003 roku. Było to przedłużenie mojej pielgrzymki do Rzymu, gdzie szedłem z Poznania, aby uczcić 750. rocznicę powstania tego miasta, którego patronami są święci Piotr i Paweł. W Rzymie – dokąd dotarłem po 36 dniach marszu – chciałem odwiedzić ich groby, a także zobaczyć następcę św. Piotra, naszego papieża Jana Pawła II. Niestety, nie dane mi było się z nim spotkać. Udało mi się jednak, korzystając z chwilowej nieuwagi ochrony, przedrzeć do sektora I, zbliżyć na parę metrów do niego i wymienić z nim spojrzenie. Może gdybym był prezydentem Wałęsą albo Kwaśniewskim lub miał jakieś znajomości, gdybym chociaż ubrał garnitur, był ogolony i ostrzyżony, udałoby mi się zamienić z nim parę słów. Ale to spojrzenie i tak mi wystarczyło. Myślę, że wiedział, iż przyszedłem do niego pieszo, i nie trzeba było nic więcej mówić.
Decyzja: Pompeje
Ta chwila do dziś jest we mnie żywa. Początkowo chciałem wracać do domu po przybyciu do Rzymu. Jednak po paru dniach odpoczynku u mojego kuzyna, który tam mieszka, doszedłem do wniosku, że warto by ruszyć dalej, przez Monte Cassino i Pompeje, na Sycylię do sanktuarium Matki Boskiej Płaczącej w Syrakuzach, której akurat 50. rocznica objawień przypadała w 2003 roku.
Wracając jednak do Pompejów – trzeba się do nich dostać z Rzymu przez Neapol, z którego wiodą dwie drogi. Pierwsza prowadzi przez całe miasto, a następnie miasteczka ciągnące się jedno za drugim, aż do samych Pompejów. Można też z Neapolu wejść na Wezuwiusza i zejść do nich po przeciwnej stronie. Wybieram tę drugą drogę – mam dość Neapolu, który ciągnie się dziesiątkami kilometrów, gdzie jest tylko beton, kurz, śmieci, spaliny i żadnej roślinności. Zobaczyłem Neapol i chcę już umrzeć. Nawet cmentarze są tam całe w betonie. Mam dosyć ruchu ulicznego i skwaru, więc kieruję się w stronę wulkanu widocznego w oddali, którego zbocza pokryte są jakąś roślinnością. Muszę znaleźć miejsce na spokojny nocleg, a w mieście jest to raczej niemożliwe, idę więc ku górze, licząc, że znajdę tam schronienie.
Mijam ostatnią miejscowość przed podnóżem wulkanu, gdy podjeżdża do mnie jakiś chłopak z dziewczyną na skuterze i pyta, skąd i dokąd idę. Mówię, że jestem pielgrzymem i szedłem z Polski do Rzymu, a teraz idę do Pompejów, potem zaś do Syrakuz na Sycylii. Para odjeżdża, po jakimś czasie doganiają mnie jednak i chłopak daje mi siatkę z jedzeniem oraz pieniądze na drogę. Nie chcę ich przyjąć, bo jest ich dosyć dużo (około 100 zł po przeliczeniu), a chłopak ma może jakieś 15 lat i pewnie oddaje mi całe swoje kieszonkowe. Nalega jednak i prosi, żebym się za niego modlił. W końcu biorę pieniądze, nie chcąc, by czuł się wzgardzony, i dziękuję. Później przydadzą mi się one na bilet powrotny, może to Bóg mi go zesłał… Przytulam chłopaka i dziewczynę na pożegnanie i idę dalej, machając im jeszcze ręką. Do dziś pamiętam jego przejętą, zatroskaną twarz i modlę się za niego oraz jego dziewczynę, mając nadzieję, że dobrze im się wiedzie, a Bóg im błogosławi.
Na Wezuwiuszu
Miejscowość się kończy, a ja podchodzę pod górę wąską, asfaltową drogą, która co chwilę zakręca. Wzdłuż drogi ciągnie się ogrodzenie z siatki, za którym rosną drzewa. Na ogrodzeniu umieszczone są ostrzeżenia, że to teren parku narodowego i przekraczanie jest wzbronione, jednak co jakiś czas pojawiają się w nim dziury, przez które można się przedostać na drugą stronę, do lasu. Ruch jest bardzo mały, bo jest już dosyć późno i nikt nie wjeżdża na górę. Tylko raz na jakiś czas zjeżdżają ostatnie samochody z turystami. Idę jeszcze pod górę, drzew jest jednak coraz mniej i stwierdzam, że nie ma sensu iść wyżej, bo skończy się pas zieleni i będę musiał spać na żużlu wulkanicznym. Gdy zauważam kolejną dziurę w siatce, schodzę z drogi i przechodzę przez nią. Oddalam się jakieś 100 metrów od drogi. Trochę kusi mnie, aby iść jeszcze wyżej i z samego szczytu podziwiać Neapol nocą, ale przypominam sobie historię amerykańskich żołnierzy, którzy nocą wybrali się na Wezuwiusza i zginęli, spadając w przepaść krateru. Zostaję więc niżej, tym bardziej że już się ściemnia. Rozkładam karimatę i śpiwór na ziemi, wśród drzew. Myję się wodą z butelki, którą napełniłem na dole i jem coś z siatki z jedzeniem, którą dostałem. Potem się modlę – dziękuję Bogu za dobry dzień, i zasypiam.
W środku nocy nagle budzi mnie jakiś wstrząs i hałas osuwających się kamieni, całkiem niedaleko. W pierwszej chwili chcę się zerwać i uciekać, ale nie wiem dokąd. Po chwili uspokajam się, wierząc, że jestem bezpieczny i pod Bożą opieką nic mi nie grozi. Myślę, że gdybym nie rozbił się w tym miejscu, tylko zrobił to dalej, te kamienie mogłyby spaść na mnie. Po jakimś czasie znowu zasypiam, budzę się nad ranem, jeszcze przed wschodem słońca. Zwijam śpiwór i karimatę, pakuję się i wychodzę przez dziurę w siatce na asfaltową drogę. Idę dalej.
Na koronie krateru
Zaczyna się robić jasno, gdy stromą drogą dochodzę do parkingu i wysokiej na jakieś 3,5 metra bramy, tu kończy się asfalt. Na bramie wisi tablica z godzinami otwarcia, cennikiem biletów i ostrzeżeniami. Dookoła stoją jakieś kioski, prawdopodobnie z pamiątkami, ale o tej porze są pozamykane. Nie ma jeszcze szóstej, a ja nie mam czasu ani ochoty czekać do dziesiątej na otwarcie bramy i płacić za wstęp na teren wulkanu. Gdyby ludzie, którzy pobierają za to opłaty, zbudowali go, mogliby to robić. Ale oni żądają pieniędzy za coś, co nie należy do nich, tylko jest dziełem Boga dla wszystkich. Brama jest wysoka, a ja mam na plecach dziesięciokilogramowy plecak. Wspinam się jednak na nią i przeskakuję na drugą stronę, łamiąc tym samym prawo. Jest jeszcze wcześnie rano i mam nadzieję, że wszyscy strażnicy śpią na dole. Powoli idę pod górę stromą ścieżką, na szczyt krawędzi krateru.
Na górze stoi mały budynek, przy którym zauważam zainstalowaną kamerę. Omijam ją szerokim łukiem, mając nadzieję, że mnie nie sfilmowano. Wąską ścieżką obchodzę koronę krateru. Słońce wzeszło już wyżej, a ja stoję na szczycie ponad chmurami, które są nisko i przykrywają Neapol jak pierzyna. Czuję się szczęśliwy i jestem wdzięczny Bogu, że pozwala mi tutaj być, w ten piękny poranek, ponad chmurami, ponad całym światem. W pewnej chwili chmury rozpraszają się, odsłaniając piękny widok na Zatokę Neapolitańską.