Wszystko było prowadzone przez Boga i Matkę Bożą
„Człowiekowi wydaje się, że przyjechał, aby zbawiać i chce widzieć skutek, owoce swojego trudu. Ale jak Bóg uzdrowi myślenie misjonarza, to rozumie on wtedy, że owocem jest już miłość, która się na tej ziemi wydarza przez jego bezinteresowną posługę.”
Rozmawiamy z siostrą Rafałą Kisiel ze Zgromadzenia Służebniczek Maryi w Luboniu, która pełniła posługę w dalekim Kazachstanie.
Jak siostra znalazła się w Kazachstanie?
Najpierw do Kazachstanu pojechało dwóch pierwszych księży z Polski, z Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Jeden z nich, Tadeusz Krzemiński, poprosił naszą Matkę Generalną, aby na Boże Narodzenie przyjechały siostry do pomocy. Gdy po dwóch miesiącach wróciły, Zgromadzenie postanowiło rozpocząć tam posługę misyjną. W 1992 r. Matka Generalna Miriam posłała dwie siostry na zwiady, gdzie można by się zainstalować. W Czkałowie na północy Kazachstanu ksiądz Chrystusowiec (byli tam od 1991) powiedział: „od zaraz możecie zacząć”. Zgromadzenie się zdecydowało i otworzyło tam placówkę w 1993 roku.
Drugi ksiądz, Tomasz Peta, znał Służebniczki z posługi w Witkowie, gdzie był wikarym. Poprosił o pomoc, więc Matka posłała dwie następne siostry do Oziornoje (zob. na stronie 10 – przyp. red.). Kolejne wyjechały w 1995 do ks. Krzemińskiego do Szortand, skąd po roku placówkę przeniesiono do Kellerowki w rejonie Tańszyńskim – od 1936 największego skupiska Polaków. Gdy Matka posyłała pierwsze siostry na Wschód, to zwróciła się do wszystkich nas z pytaniem-apelem o zgłoszenie się tych, które czują, że chciałyby tam pracować…
…i które się nie boją surowego klimatu.
Mnie nigdy za granicę nie ciągnęło, chociaż w tamtym czasie miałyśmy placówki w Brazylii, Francji, Belgii, Szwecji i Rzymie. A gdy usłyszałam o Wschodzie to poczułam, że mogłabym tam pracować. Zgłosiłam się jeszcze przed ślubami wieczystymi i czekałam. Dopiero po 5 latach, w październiku 1998 r., Matka wysłała mnie i jeszcze jedną siostrę, z którą pracowałam w duszpasterstwie w Luboniu. W zgromadzeniu powstał wtedy niemały szum, że dwie siostry z jednego domu wyjeżdżają, a tu też są potrzeby.
Nie wszyscy mają misyjne wyczucie.
Tak. W tym czasie Zgromadzenie miało w Kazachstanie trzy placówki: Oziornoje, Kellerowka i Czkałowo. Spędziłam tam ponad 12 lat i we wszystkich tych domach byłam. W międzyczasie otworzono jeszcze dom na południu, 70 km od Ałma-Aty. Tam to jest moc różańca! Ale też inna posługa – w ośrodku przypominającym rodzinny domu dziecka.
Ksiądz z Włoch, pracujący w Ałma-Acie, jeździł do Kapszagaju, 40-tysięcznego miasta nad sztucznym jeziorem. Tamtejsza wspólnota katolików, chcąc mieć swoje miejsce do modlitwy, szukała jakiegoś domu. Znaleźli willę w bogatszej części miasta i kupili ją. Jedno pomieszczenie przeznaczono na kaplicę, a obok w salonie postawiono stół i po Mszy Świętej w niedzielę zawsze było spotkanie i obiad dla ubogich. Pewnego razu przyszła jakaś babcia z dwójką osieroconych dzieci, prosząc o pomoc. Ksiądz powiedział, że może tam zamieszkać, bo było kilka pokoi. Później przyszły następne i ktoś się musiał tymi dziećmi zająć. Jedna z parafianek podjęła się tego i tak się zaczęło dzieło pod nazwą „Ogniska Matki Bożej Dziewicy Eucharystii”. Wkrótce naprzeciwko sprzedawano następną willę, kupili i ją. Ksiądz oczywiście miał wsparcie od dobroczyńców z Włoch i zagranicznych organizacji misyjnych, a potem to nawet od miejscowych. Nie nazywają tego domem dziecka, ale dla tych dzieci jest to dom. Na pierwszym miejscu zawsze była modlitwa – Msza Święta i codzienny różaniec. Do tego częsta nocna adoracja Najświętszego Sakramentu, związana z objawieniami w Caravaggio. I co roku pielgrzymowali do Oziornoje, bo tam jest sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju, patronki Kazachstanu.
Ksiądz Massimo Ungari zauważył, że po każdej pielgrzymce do Oziornoje kupował kolejny dom w sąsiedztwie. To były wille, bez jakiegoś przepychu, po prostu duże domy, które z jakichś powodów sprzedawano. Trzeba było je wyremontować oraz przystosować do potrzeb grupy dzieci i osób odpowiedzialnych. Każdy dom dostał swojego patrona: św. Klara, św. Antoni, św. Marcialo, św. Weronika, św. Joanna D’Arc, św. Franciszek… Obok jednego z nich zrobili warsztat stolarski, ponieważ pomiędzy dziećmi byli dorastający chłopcy. Ksiądz nauczył ich obsługi narzędzi i maszyn, dzięki czemu potrzebne meble mogli robić sami.
Niesamowita jest Opatrzność Boża. Przecież tam nie było żadnej działalności gospodarczej. Jak to funkcjonowało, jak się utrzymywało? Oddali to dzieło pod matczyną opiekę Maryi i stąd ten codzienny różaniec, aby dzieci miały świadomość komu zawdzięczają dach nad głową, jedzenie, opiekę, miłość – słowem wszystko. To nie byli sami katolicy, czasem Kazachowie i dzieci Kazachskie, ale wszyscy uczestniczyli w modlitwie i mogli się w nią włączyć.
Ale jak to było, to niewierzący brali różaniec i się modlili?
Kazachowie, nawet niepraktykujący, uważają się za muzułmanów. W Kazachstanie przez długi czas religię wiązano z narodowością: Polak to katolik, Rosjanin – prawosławny, Niemiec to protestant, a Kazach – muzułmanin. Przez deportacje i zsyłki na terenie Kazachstanu jest około stu różnych wyznań, więc dzieci w tych Ogniskach mają różne korzenie, choć najczęściej są po prostu niewierzące. Często przyprowadzała je do nas policja, gdy np. znaleźli na bazarze dzieciątko, albo jakiegoś chłopaka, co uciekł z domu i się błąkał.
Od kilku lat Kościół nie może prowadzić działalności oświatowej i wychowawczej, mają problemy, kontrole. Aby dziecko mogło być w Ognisku, ktoś z rodziny musi napisać prośbę do księdza. W ten sposób niektóre dzieci, nie mające najbliższych, zostały przymusowo zabrane jako należące do państwa. Siostry opowiadały na przykład, że trzy nastoletnie dziewczyny umieszczono w muzułmańskim domu dziecka, a one tam siadały w kącie i odmawiały różaniec.
Zostało im to w sercu.
Tak. Te dzieci muszą się wpisywać w jakieś ramy i przyjąć określony sposób zachowania, oparty na miłości. W każdym domu jest figura Matki Bożej, przy której codziennie wszyscy zbierają się na różaniec. Nowym osobom się tłumaczy, co to jest za modlitwa, że my katolicy modlimy się w ten sposób, a chociaż Ty tego nie robisz, to bądź z nami. Wzruszające jest, gdy w ten sposób zaczyna się dla nich droga do Boga. A wszystko przez Maryję!
Jak to się udaje, przecież dzieci są niecierpliwe?
Myślę, że bardzo działa przykład – jeden widzi drugiego. Ujmujące było, kiedy w soboty podczas wspólnego różańca w kościele cały dom wychodził przed ołtarz, od dryblasów po dzieciątka, i po kolei odmawiali Zdrowaśki. Dzięki temu każdy był jakoś zaangażowany. Oczywiście, że nie wszystkie dzieci były spokojne, bo przecież są różne, ale wtedy ten starszy zajmował się młodszym – albo z nim odszedł gdzieś do tyłu, albo wziął na kolana. To tak jak w rodzinie, niektórych rzeczy się nie tłumaczy, tylko wchodzi się w nie siłą rzeczy, naturalnie, a z czasem zaczyna się rozumieć i widzieć ich sens.
Wydaje mi się, że bardzo trudno musiało być wychować taką ilość dzieci. Dać im szkołę, katechezę, nakarmić. Czy były tam jakieś wskazówki, wzory, czy musieliście opracować własną metodę wychowawczą?
Ojciec Massimo Ungari zaczynał raczej metodą prób i błędów. Po prostu była potrzeba, na którą odpowiedział, zawierzając Maryi Dziewicy Eucharystii. W tym tytule łączy się właśnie różaniec i adoracja Pana Jezusa Eucharystycznego. My z naszą posługą weszłyśmy w dzieło, które trwało już 10 lat. Wszystko było prowadzone przez Boga i Matkę Bożą, bo po ludzku powinno się rozpaść. Jeden ksiądz, tygiel kulturowy, a tu jeszcze posługa w parafii. Mnie się wydaje, że tam działało pierwsze i jedyne przykazanie miłości bliźniego. Potrzeba i posługa. Zresztą widać było, że o. Massimo jest „zatopiony w Matce Bożej” i, jak sam mówił, wierzy w cuda.
Co się działo potem z wychowankami?
Niektórzy wyszli na prostą, choć nie wszyscy. Na misjach Bóg często leczy, jak to nazwał kiedyś jeden ojciec rekolekcjonista, „z kompleksu Mesjasza”. Człowiekowi wydaje się, że przyjechał, aby zbawiać i chce widzieć skutek, owoce swojego trudu. Ale jak Bóg uzdrowi myślenie misjonarza, to rozumie on wtedy, że owocem jest już miłość, która się na tej ziemi wydarza przez jego bezinteresowną posługę. Bo czasami nie ma efektów takich, jakbyśmy chcieli. Ja zrozumiałam, że trzeba z głowy usunąć jakiekolwiek oczekiwania, bo nie chodzi o skutek, a o miłość i służbę. W dziele zbawienia my mamy tylko pewne posługi, a zbawia nas Jezus.
Powiedziała nam siostra, że jeden z pierwszych księży wysłanych z zagranicy na teren Kazachstanu mówił, że tam różaniec jest ósmym sakramentem. Co chciał przez to powiedzieć?
Gdy 70 lat temu zsyłali tam Polaków to oni zabierali ze sobą książeczki do nabożeństwa, obrazy i różance. Jak umieli i zapamiętali, tak się modlili. Ludzie zbierali się na modlitwie pod osłoną nocy, przy zasłoniętych oknach, bo musieli się z tym ukrywać. Odmawiali wtedy najczęściej różaniec i śpiewali pieśni. Dlatego arcybiskup Tomasz Peta mówi, że różaniec to ósmy sakrament, ponieważ w tej modlitwie jest cała Ewangelia i przez tę modlitwę ludzie spotykali się z Bogiem, gdy nie było możliwości spowiedzi i Eucharystii. Na tych paciorkach przenieśli wiarę i utrzymali ją przez 70 lat. Choć w latach 50., 60., 70. pojawiali się jeszcze zesłani księża, którzy odbywali swoje kary, ale nie wolno im było posługiwać. Jeden z nich był na przykład kierowcą karetki pogotowia. Jeździł z miasta do wiosek, zawoził pielęgniarkę na badania okresowe i czekał dwa, trzy dni. Szedł wtedy na cmentarz, szukał polskich nazwisk i pytał później ludzi „gdzie tu mieszkają Malinowscy”. Jak wchodził do domu i widział obraz, to mówił „jestem księdzem, dzisiaj możemy się spotkać”. Już jeden drugiemu powiedzieli, zamykali domy, ktoś stał na czatach i wtedy była Msza Święta. Babcie zabierały dzieci albo wnuki, czasem nie mówiąc nawet rodzicom, którzy byli komsomolcami, i korzystając z okazji „hurtem” je chrzcili.
Gdy w 1997 r. po Kazachstanie peregrynowała figura Matki Bożej Fatimskiej, to była czysta rewolucja. Witali ją jak prezydenta! Wielu ludzi, którzy do tej pory nie chodzili na modlitwę i uważali się za niewierzących, od tego momentu zostało w Kościele. To jest znak, że gdzieś w sercach i umysłach drzemała pamięć o Niej. Przykład modlitwy różańcowej deportowanych rodziców i dziadków, chociaż przez komunistów stłamszony, teraz się odrodził. Przed przyjazdem figury z Fatimy i jej peregrynacji zorganizowano „objazdowe rekolekcje”, z którymi docierano również do miejsc, gdzie jeszcze nie było wspólnoty katolickiej. Po takim spotkaniu ludzie się mobilizowali i organizowali przyjęcie Maryi w tym znaku fatimskim. W ten sposób w wielu wioskach zawiązano „gminy chrześcijańskie”. W tamtym czasie w całym Kazachstanie, który jest 9 razy większy od Polski, było około 20 kapłanów i 40 sióstr.
Domyślam się, że ma siostra jakąś ciekawą opowieść z tym związaną.
Gdy przyjechałam z księdzem do jednej wioski to trafiłam na wspólnotę, która zaczęła się spotykać na modlitwie w niedziele i święta właśnie od czasu odwiedzin Matki Boskiej Fatimskiej. Wspólnota składała się z dwóch babć prawosławnych, jednej luteranki, protestantki były chyba dwie i liderka z mężem, on prawosławny, ona o korzeniach katolickich. Do tego kilka dziewczynek i to wszystko. Zapytałam panią jak to się stało, że zaczęła wierzyć, modlić się. Pamiętała, że jej przodkowie byli zesłanymi katolikami, ale sama dorastała już w Kazachstanie. Chociaż widziała, że babcia się modli, to jednak presja ateistycznej propagandy w szkołach i na uczelniach była silniejsza. Jako komsomołka prowadziła w tej wiosce klub–dom kultury (w każdej wiosce był nie kościół, ale klub). Na początku lat 90., po rozpadzie Związku Radzieckiego i po upadku kołchozów, nastał kryzys. Nie było pieniędzy, nie było prądu i jedzenia, a kluby świeciły pustkami. Życie jakby zamarło, dlatego kiedy przyjechała ekipa, mówiąc, że będzie peregrynacja, to coś się zaczęło dziać. Posprzątali klub, zorganizowali spotkanie, a pani niejako z urzędu została odpowiedzialna za przyjęcie figury. Cała wioska była w proporczykach, kwiatach, dzieci wystawili z chorągiewkami. To jest też trochę mentalność ludzi Wschodu – gdy pierwszy sekretarz ma przyjechać to wtedy na głowie staną, aby dobrze wypaść, jak Matka Boska, to też.
W innej miejscowości szefową wspólnoty katolickiej była prawosławna babcia, Ukrainka. Przyjechała tam dobrowolnie z mężem w latach 50., jak Stalin zrobił akcję „cywilizowania stepu”, dali się nabrać. Już jako wdowa zachorowała. Po tej chorobie syn ją wziął do swojej wioski, żeby miała opiekę. A tam spotykała się katolicka wspólnota i modlili się po polsku. Sąsiadka namówiła tę babcię, żeby poszła z nimi na modlitwę. Jak usłyszała Ojcze nasz to przypomniała sobie, że jej mama „takie coś mówiła”, bo była Polką i katoliczką, a tata był Ukraińcem i prawosławnym. Mama uważała, że wiarę dzieci dziedziczą po ojcu, więc nie przekazywała jej swojej religii, ale po swojemu się modliła. I teraz, słysząc te modlitwy, babcia Mania poczuła się u siebie. Postanowiła nauczyć się po polsku modlić i po powrocie do swojej miejscowości przyłączyła się do katolickiej wspólnoty.
Prawosławia nigdy się nie wyrzekła, ale miała bardzo prostą wiarę w Boga i wielkie nabożeństwo do Matki Bożej. Kiedyś podczas katechezy zapytałam, dlaczego Pana Jezusa ukrzyżowali. Zapadła cisza, a po chwili babcia Mania mówi: „bo On przeszedł na prawosławie”. Nie mogła pojąć, czemu są różne religie, skoro jest jeden Bóg? A przecież oni przez tyle lat żyli w rodzinach mieszanych. Święta Bożego Narodzenia czy Wielkanocne obchodzili po dwa razy w roku – katolickie i prawosławne. Nikomu to nie przeszkadzało. Tak, tłumaczyłam, że te podziały nastąpiły dużo później po Panu Jezusie, ale Bóg jest naprawdę tylko JEDEN!
Dziękujemy za rozmowę!
Mogą zainteresować Cię też: