O małym człowieku na wielkim rowerze i jeszcze większym Bogu – cz. II

Jak dojechać rowerem na drugi koniec Europy? Jak podjąć wysiłek, kiedy ciało, czasem też psychika, szwankuje i unieruchamia w łóżku? Jak pokonać zniechęcenie, ból, następnie ruszyć 4 tysiące kilometrów, tam, gdzie od lat dziecięcych wyrywa się serce?  W poprzednim numerze „Królowej Różańca Świętego” opowiedziałem o zasianym w sercu 11-letniego chłopca pragnieniu podjęcia pielgrzymki do Santiago de Compostella, które pomimo zawirowań życiowych, kiełkowało i zaczęło wydawać owoc. Panu Bogu wystarczy czasem tylko szczelina w twardym rozumowaniu i garść żyznej ziemi wyrażonej w otwartości serca. Pomimo braków, chorób, niewiary. Potem On sam zajmuje się uprawą, dogląda tego, co sam posiał, podlewa z miłością swoją nieskończoną łaską. Tak wyrasta każde Boże dzieło, a na pewno takim była moja droga do Santiago i Fatimy. Kontynuację mojej opowieści rozpocznę właśnie od Bożej opieki, która wyrażała się na różne sposoby w trakcie drogi, ale również przed wyruszeniem na szlak.
Muszla św. Jakuba
Muszla św. Jakuba
Moje przygotowania wyglądały całkiem nieprofesjonalnie. Zaczęły się od modlitwy w rozpaczy. Panie Boże, jeśli chcesz. Święty Jakubie, skoro mnie zaprosiłeś. Maryjo, czy widzisz mnie u siebie? Odbyłem też rozmowę ze spowiednikiem. „Łukasz, jeśli to dzieło Boże, Bóg sam dopomoże. Ważne, by decyzja zapadła w zgodzie z tobą samym, nie naruszając zdrowia i nie przeszkadzając w wypełnianiu nałożonych obowiązków. Dalej Bóg będzie mówił przez wydarzenia”. Zacząłem więcej jeździć. Moje wyprawy rowerowe nabierały coraz śmielszych kształtów. Z początku odważyłem się na podróże do sąsiednich miejscowości. Pierwszą dalszą wyprawą z Lublina była ta do Wąwolnicy i Kazimierza Dolnego. Następnego lata obrałem Lubelską Drogę Świętego Jakuba i w ­jeden dzień dojechałem do Sandomierza, do kościoła pod wezwaniem mojego patrona. Później wraz z kolegą wyruszyliśmy razem do Częstochowy. Niesamowity dla mnie był powrót właśnie na ten szlak, gdzie wszystko się zaczęło, a który musiałem porzucić wraz z nadejściem poważnego kryzysu psychicznego. Sympatycznie było znaleźć się w tych zakątkach Polski, które niegdyś co wakacje przemierzałem wraz z Lubelską Pieszą Pielgrzymką na Jasną Górę. Tym razem nie szedłem, jechałem z całym życiowym bagażem. Jednak było mi dane modlić się tak samo – z dziecięcą radością i zaufaniem. Uśmiechu ostatniego dnia dodawał nam prawie 4-letni syn mojego kolegi, który dosiadł się do naszej przyczepki… Z gitarą pod pachą. Śpiewał nam do samego szczytu głośne „Alleluja!”. Każda pielgrzymka wiązała się z pewnym strachem i pokonywaniem własnej niewiary, odnajdywaniem utraconej radości. Jedną z największych prób w przygotowaniach przeżyłem w czerwcu 2014 roku, kiedy mój rower został skradziony. Tego dnia ratował mnie rozważany dzień wcześniej Psalm 88. To modlitwa w ciężkim doświadczeniu, a takim niewątpliwie była kradzież. Byłem wzburzony. Po pierwszych działaniach mających na celu odnalezienie mojego bicykla, zamknąłem się w kuchni i zacząłem się modlić właśnie tym psalmem. Panie, czyli mam nie jechać? – pytałem. Od tego dnia zacząłem się modlić inaczej, uczyłem się tylko Bogu zawierzać moje pragnienie. W ciągu tego roku poszerzał się krąg znajomych, z którymi dzieliłem się moimi szalonymi pielgrzymkowymi planami, ale też i bólem, który próbowałem zażegnać rowerowym wysiłkiem. I nie tyle moja modlitwa, co Boża Opatrzność, stała się przyczyną cudu. Otrzymałem wiadomość od przyjaciela – „Nie martw się o rower”. Nieznany sponsor wyłożył własne pieniądze na dobry, używany rower. Do roweru mogłem dokupić wiele przydatnych gadżetów. Chcąc podziękować Bogu wyruszyłem w samotną pielgrzymkę do Sandomierza, w intencji mojego anonimowego dobrodzieja. Zachęcony błogosławieństwem, które spływało na mnie przy każdej pielgrzymce, latem 2016 roku zdecydowałem, że spróbuję pojechać za św. Jakubem dalej, może do sanktuarium w Więcławicach Starych, może do tego w górach, w Szczyrku, a może do tego w Lęborku i do kościoła w Łebie nad morzem. Ruszyłem. W tym wyjeździe, jak i kolejnym, do którego zmierza moja historia, bardzo pomógł mi mój najlepszy przyjaciel. Jako pierwszy wytknął mi moje szaleństwo, obiektywnie zwrócił uwagę na nieprzygotowanie, ale też najlepiej wiedział, jakie problemy targają mną od lat. Serdeczny i zaangażowany był ostatnim, żeby mnie zatrzymać czy zniechęcić. Przeciwnie, towarzyszył mi na każdym etapie przygotowań, począwszy od mów motywacyjnych, kiedy było ze mną źle, poprzez długie godziny spędzone na rozkręcaniu i skręcaniu – tak, by po drodze nic mnie nie zaskoczyło. Przywoził mnie i rower z niektórych wyjazdów. Jeśli do wsparcia najlepszego przyjaciela dodamy Bożą pomoc, nie powinien nikogo zdziwić efekt. W ciągu niespełna czterech tygodni udało mi się, w swoim tempie, przejechać z Lublina do Sandomierza, następnie do Więcławic niedaleko Krakowa, do Szczyrku, nawiedzić sanktuaria maryjne w Częstochowie czy Licheniu i zwieńczyć moją pielgrzymkę w nadmorskich świątyniach, szczególnie oddanych św. Jakubowi.

Owocem tej pielgrzymki, oczywiście obok umiejętności wyznaczania trasy w nieznanym terenie, brodzenia z rowerem w piachu, konstruowania błotnika z butelki czy cerowania sakw zipami, poszukiwania noclegów, była organizacja czasu, by nie zabrakło go na codzienną modlitwę i Mszę. Miałem świadomość, że pielgrzym, który często samotnie przemierza prawdziwe pustkowia, sam jak palec pod sklepem wciąga jogurty, banany i kiełbasy, śpi samotnie w różnych okolicznościach przyrody – nigdy, naprawdę nigdy nie pielgrzymuje sam. Przede wszystkim jedzie z Bogiem. To Jemu, Matce Bożej i swoim świętym orędownikom (nie zapominajmy o Aniele Stróżu, który podczas takiej wyprawy ma ręce pełne roboty) zawierza każdą chwilę, niepowodzenie, usterkę, dolegliwość, wszelką radość, wątpliwość, troskę. Gdy słońce chyli się ku zachodowi i świerszcze śpiewają mu na dobranoc, wtedy w Jezusie odnajduje najlepszego kompana swojej drogi. Pielgrzym, oprócz Bożych zastępów, wspierany jest też modlitwą i dobrocią ludzi. Zrozumiałem, że wybierając się w drogę, nie jadę sam… Wiozę ze sobą tych, których kocham i tych, których kocham za mało, tych, którzy na mnie czekają w domu, ale też tych, których jeszcze spotkam, którzy sprawią, że gdzieś daleko poczuję się jak u siebie. Czułem na sobie odpowiedzialność modlitwy za innych. Po roku, bogatszy o te doświadczenia, choć znowu po ciężkiej i bolesnej zimie, która jak co roku znacząco odebrała mi chęci do życia, modliłem się do Boga z zapytaniem, czy mam jechać. ­Lekarze nie widzieli przeciwwskazań, a specjalista stomatolog, który tej zimy kompletnie się poddał w próbach uśmierzenia mego bólu, dodał na odchodne: „Niech pan zapakuje paczkę prozacu, wsiada i jedzie choćby na koniec świata”. Niestety, po chudym okresie zimowym ciężko było rozpocząć przygotowania do pielgrzymki życia – byłem obolały, zniechęcony, spłukany. W maju jakoś się pozbierałem i zacząłem poważnie myśleć o pielgrzymce i działać. W tym czasie znowu pomógł mi najlepszy przyjaciel. Mój rower wymagał wielu napraw, dodatkowych rozwiązań, które umożliwiłyby mi bezpieczną i ciut wygodniejszą podróż. Starałem się nie skupiać na problemach zdrowotnych. Szukałem dorywczych prac w słońcu, by jak najlepiej się zahartować. Wiele problemów pochłonęło mnóstwo mojego czasu, przez co nie jeździłem tyle, ile bym chciał. Z czasem moi najbliżsi i znajomi wiedzieli, że zbliżam się już do startu i wyruszę mimo własnych braków. Nie posiadałem za wiele oszczędności, lista napraw zdawała się nie mieć końca, a poza tym marzyłem, by przynajmniej część bagażu znalazła się w wo­do­odpor­nych sakwach.
 Fot. Łukasz
Fot. Łukasz
Potrzebą znalezienia toreb, jak i prośbą o modlitwę w intencji pielgrzymki, podzieliłem się na swoim blogu. Odezwało się wielu znajomych i nieznajomych, którzy zaoferowali mi modlitwę, pomoc materialną, a nawet finansową. Jeden zestaw sakw został mi podarowany, drugi mogłem zakupić… Tu również zdarzył się cud. Sprzedawca i mechanik w sklepie rowerowym był pod wrażeniem mojej zeszłorocznej pielgrzymki po Polsce. W pewnym momencie zaoferował mi rabat na zakup sakw oraz pomoc przy przygotowaniu sprzętu i roweru do tak potężnego dystansu. Ty wiesz, że wybierasz się maluchem w podróż dookoła świata – słyszałem i takie opinie, jednak nie zniechęcałem się. Z każdą moją decyzją, prośbą, Bóg odpowiadał swoim błogosławieństwem. W modlitwie starałem się nie stawiać wymagań, a bardziej prosiłem o otwartość serca i odwagę. Dziękowałem też za pomoc tych wszystkich, którym moja pielgrzymka nie była obojętna, więcej: stała się ważnym wydarzeniem w ich życiu. Zaskoczeniem było spotkanie zwołane przez moich przyjaciół dwa dni przed pożegnaniem się z domem. „Kręci do Maryi” – tak zostało zatytułowane wydarzenie na Facebooku. Moi znajomi przyszli na Mszę, po której razem poszliśmy do baru. Na tym spotkaniu każdy, kto chciał, mógł wpisać się do mojego zeszytu z intencjami. Razem z prośbami i dziękczynieniami otrzymałem też datki na „colę i dętki”. Nie sądziłem, że ten wyjazd będzie tak istotny dla mojego otoczenia. Czułem ogromne wsparcie rodziny, przyjaciół, a samo przygotowywanie się do podróży wiele przyjaźni sprowokowało. Tak wiele osób, których nie znałem osobiście, widziało sens i potrzebę mojej modlitwy w drodze. Wierzę, że oni wszyscy, ich pomoc, ciepło, jakie mi okazywali, stanowiły właśnie łaską Bożą, o której wspomniałem na początku. Ich modlitwa, ale również ich intencje, które wiozłem tysiące kilometrów, w wielu kryzysowych sytuacjach były moją siłą. I tak lipcowej słonecznej niedzieli roku 2017, po porannej Mszy świętej, podczas której umocniony zostałem specjalnym błogosławieństwem, ukłoniłem się Matce Bożej Płaczącej w Lubelskiej Archikatedrze, otarłem łzy mojej mamy i ruszyłem jako pielgrzym, jako jeden z wielu. O tym pierwszym dniu, jak i dziesiątkach kolejnych, napiszę już wkrótce w kolejnym wydaniu KRŚ.

Łukasz

0 0 głosów
Oceń ten tekst

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x