Ostatnio pisałem o niegościnności, z jaką spotkałem się w Szwajcarii w czasie mojej pieszej pielgrzymki do Santiago de Compostella i Fatimy w 2007 roku. Odwiedziłem ten kraj powtórnie w 2010 r., tym razem zmierzając do Turynu, gdzie też spotkałem się z niezbyt gościnnym przyjęciem. Poszedłem tam, aby zobaczyć wystawiany wówczas Całun Turyński.
Każdy, kto zgłosił taką chęć przez internet, mógł się przed nim pomodlić i kontemplować mękę naszego Pana. Zapisałem się na 5 maja, a wyszedłem w środę 7 kwietnia. Miałem do przejścia prawie 1400 kilometrów i 28 dni na to, aby dotrzeć tam na czas. Musiałem więc przemierzać średnio 50 kilometrów każdego dnia, co nie było łatwe, zważywszy na ciężar plecaka, różnice wysokości (musiałem przejść przez Alpy) i to, że dni nie były jeszcze zbyt długie. Poza tym musiałem odpowiednio wcześnie wstawać, przed wschodem słońca, nim zejdzie rosa, i rozbijać namiot, nim zapadnie ciemność. Jednak to wszystko udało mi się pokonać i przejść przez Polskę, Czechy, Niemcy, kawałek Austrii i mroźną Szwajcarię. Szedłem przez takie miasta, jak: Nowa Sól, Zgorzelec, Praga, Monachium, Garmisch Partenkirchen, Sankt Moritz, by w końcu zejść z alpejskich przełęczy do włoskiego jeziora Como. Szedłem wzdłuż niego parę dni w nieustającym deszczu. Liczyłem na to, że Italia przywita mnie słońcem, ale zamiast tego padało prawie przez cały czas. Całe szczęście udawało mi się znajdować jakieś zadaszone miejsca, jak stary szałas pasterski, hangar na maszyny rolnicze czy salka przy kościele w mieście Como, do której trafiłem w niedzielny deszczowy wieczór, łapiąc w ostatniej chwili księdza, który zamykał już kościół.
Tam okazało się, że mam straszne zaległości i żeby zdążyć na czas, w ostatnie 2 dni muszę przejść 160 kilometrów. Ksiądz, u którego spałem, powiedział mi, że nie mam żadnych szans, żeby zdążyć na czas i powinienem jechać autobusem, zwłaszcza, że strasznie lało. Nie skorzystałem jednak z tej rady, wstałem jeszcze przed świtem i wyruszyłem w drogę. Szedłem non stop, właściwie bez zatrzymywania się, bo jadłem w marszu. Całe szczęście chwilami się przejaśniało i mogłem choć na trochę zdjąć pelerynę. Wreszcie pod wieczór w jakiejś miejscowości znalazłem kolejny kościół. Chciałem w nim przenocować, jednak okazało się, że jest zamknięty, a ja już nie miałem sił, żeby iść dalej w deszczu. Całe szczęście pod schodami kościoła znalazłem suche, bezpieczne i w miarę czyste miejsce, w którym mogłem się schronić, przez parę godzin przesuszyć trochę rzeczy i przespać się, by odzyskać siły na dalszy marsz. Nie mogłem spokojnie spać do rana, bo droga była jeszcze daleka, więc gdy tylko się przebudziłem, ruszyłem dalej. Znów szedłem w deszczu, który trochę zelżał, gdy zrobiło się widno. Całe szczęście drogi były w miarę spokojne i miały dobre pobocza, na które mogłem schodzić, gdy mijały mnie przejeżdżające samochody. Około 18.00 na chwilę zatrzymałem się na modlitwę w przydrożnym kościele, by znów ruszyć dalej, bo czasu było coraz mniej. Następnego dnia, w środę 5 maja o 12.00, musiałem być w Turynie pod katedrą, w której wystawiony był Całun.
Wieczorem około 22.00 brakło mi już sił, wstąpiłem więc do przydrożnego baru na kawę. Dziewczyna za ladą, gdy dowiedziała się skąd i dokąd idę, z własnej inicjatywy zrobiła mi jeszcze kanapkę na drogę i uśmiechając się, powiedziała mi na pożegnanie po angielsku: You are my hero, „Jesteś moim bohaterem”. Było to miłe z jej strony i dodało mi sił i skrzydeł jeszcze bardziej niż wypita kawa i zjedzona kanapka. Jednak około 2.00 w nocy, gdy schroniłem się na przystanku autobusowym przed zacinającym deszczem, ogarnęła mnie taka senność, że położyłem się na ławce i zasnąłem. Po trzech godzinach obudziły mnie przejeżdżające ciężarówki, które mnie ochlapały – może na szczęście, bo gdybym spał jeszcze dłużej, straciłbym szansę, żeby zdążyć na czas. Znów założyłem ciężkie, przemoczone buty i poszedłem dalej. Miałem jeszcze do celu około 25 kilometrów, niby blisko, ale jednak daleko, zważywszy na zmęczenie i odparzone w mokrych butach stopy, nie wspominając o ciężarze plecaka.
W końcu o 10.40 minąłem tablicę z napisem Torino, ale do katedry było jeszcze daleko. Zjawiłem się pod nią punktualnie w samo południe. Musiałem ustawić się w długiej kolejce i czekać w niej jeszcze z plecakiem ponad 2 godziny. Żaden z licznych ochroniarzy nie wpadł na pomysł, żebym zostawił gdzieś plecak. Nie zdarzyło się tak, jak w San Giovanni Rotondo u ojca Pio, że ochrona widząc mój plecak, sama spytała, skąd przychodzę i wpuściła mnie bez kolejki, proponując mi jeszcze przechowanie bagażu. Kazali mi jedynie założyć plecak z przodu, żebym nie potrącał osób stojacych za mną.
Walcząc z sennością, udało mi się jakoś dotrwać do chwili, kiedy przyszła kolej na mnie i pozostałych stojących ze mną – w końcu przepuszczono nas przed Całun, jednocześnie uprzedzając, że nie wolno robić zdjęć. Uklękłem i pomodliłem się przed Tą największą relikwią chrześcijaństwa, do której zdążałem przez tyle dni, dziękując Bogu, że mi się to udało i starczyło mi sił dzięki Niemu. Mimo że widziałem już parę kopii Całunu, to jednak świadomość, że stoję przed tym niepowtarzalnym oryginałem, który powstał w nadprzyrodzony sposób, że to w niego było zawinięte ciało Chrystusa po śmierci i że to z niego zmartwychwstało przytłaczała mnie. Ludzie obok mnie różnie reagowali – niektórzy się modlili, inni zachowywali się, jakby byli w muzeum i podziwiali dzieło sztuki, jednak wszyscy byli pod wielkim wrażeniem Całunu i zachowali milczenie. W końcu zostaliśmy wezwani do wyjścia, żeby zrobić miejsce następnym.
Na zewnątrz katedry znowu padało, panował ziąb i chciałem jeszcze wrócić do środka. Okazało się, że można wejść do wydzielonej części, nie wolno tylko podejść pod sam Całun, który znajduje się za kratą. Przed wejściem trzeba było przejść przez kontrolę policyjną na obecność metalowych przedmiotów. Policjant zapytał mnie, czy mam nóż. Odpowiedziałem, że oczywiście, bo w drogę zabiera się nóż, choćby po to, by ukroić chleb, dziwne byłoby, gdybym go nie miał. Polecił mi go pokazać, powiedział, że nie wejdę i kazał mi odejść. Zaproponowałem, że zostawię go przy wejściu i odbiorę, jak będę wracał – tak jak robi się wszędzie na świecie. Policjant po raz kolejny kazał mi odejść. Tłumaczyłem mu, że przed chwilą już byłem w kościele i nikt mnie nie zatrzymywał, mimo że byłem przed samym Całunem. Jednak on pozostawał niewzruszony i nie chciał mnie wpuścić.
Odszedłem i zacząłem się zastanawiać, co zrobić, żeby ponownie dostać się do katedry. Schowałem nóż w jakiejś betonowej donicy stojącej na ulicy i wróciłem. Był już inny policjant, który chciał mnie przepuścić, ale nagle pojawił się poprzedni i powiedział koledze, żeby mnie nie wpuszczał, bo mam nóż. Ponownie sprawdził mnie detektorem, który niczego nie wykazał. Wkurzony spytał, gdzie mam nóż, jakbym był jakimś przestępcą, a ja odparłem, że nie mam, bo go wyrzuciłem. Na dobrą sprawę wcześniej mógłby mnie aresztować za posiadanie broni, ale po tym, jak się pozbyłem noża, nic już nie mógł zrobić. I chcąc nie chcąc, musiał mnie wpuścić do kościoła. Mimo woli zrobiłem z niego idiotę, ale sam się o to prosił. Modliłem się w katedrze, tym razem nie tak blisko Całunu. Akurat wybiła 15.00, byłem więc w idealnym miejscu, by rozważać Mękę Pańską i zmówić koronkę.
Wyszedłem z kościoła, zabrałem nóż i tułałem się po deszczowym Turynie. Tak trochę przypadkowo trafiłem do Bazyliki Najświętszej Maryi Panny Wspomożenia Wiernych, w której znajdują się relikwie świętych Jana Bosko i Dominika Savio. Modliłem się przed nimi, a potem jeszcze uczestniczyłem we mszy świętej i zwiedziłem wystawę poświęconą salezjanom i ich pracy misyjnej na całym świecie. Wpadłem na pomysł, żeby spróbować tu gdzieś przenocować, więc pytam na furcie o taką możliwość. Okazało się, że nie mają żadnych wolnych miejsc, w co trochę nie chciało mi się wierzyć. Furtian powiedział, że mam iść poszukać, gdzie indziej, więc wyszedłem. Wciąż padało. W końcu znalazłem schronisko, ale żeby w nim przenocować, trzeba być narkomanem, alkoholikiem albo bezdomnym. Nie jestem żadnym z nich, więc nie udzielono mi schronienia. Tułałem się dalej w zacinającym deszczu, na dodatek zaczęło się ściemniać. Na szczęście znalazłem jakieś biuro informacji turystycznej. Oznajmiłem, że jestem pielgrzymem i przyszedłem pieszo z Polski, żeby zobaczyć Całun, i zapytałem pracowników, czy pomogliby mi znaleźć jakieś schronienie na jedną noc. Odpowiedzieli, że mają tutaj jedno pomieszczenie na takie okazje i chętnie by mi je udostępnili, ale zajmuje je już jeden pielgrzym, który idzie z Francji do Ziemi Świętej, ale nie ma go teraz, bo gdzieś wyszedł. Mówią, że niestety w takiej sytuacji nie mogą mnie przyjąć i proponują mi kawę i kanapkę. Wiadomo – ja już swoją wędrówkę skończyłem, a przed nim jeszcze daleka droga, więc on bardziej zasługuje na nocleg. Poza tym jest starszy ode mnie. Pomyślałem, że skorzystam z propozycji, zaczekam na niego i jakoś się dogadamy. Cieszyłem się też, że będę mógł wymienić doświadczenia z innym pielgrzymem.
Akurat, gdy kończyłem kawę i kanapkę, zjawił się jakiś niepozorny gość po pięćdziesiątce. Przywitałem się z nim i powiedziałem, że też jestem pielgrzymem i właśnie przyszedłem z Polski. Zapytałem go, jak długo idzie i skąd. Odrzekł bardzo słabym angielskim, że jest już bardzo długo w drodze, wymienił jakąś nazwę miejscowości i dodał, że wyruszył w drogę, gdy zmarli jego rodzice. Dopytywałem, jak długo już idzie – miesiąc czy dwa. Odparł, że parę lat. Byłem zszokowany, że tak długo można iść z Francji do Turynu. Z Paryża do Turynu jest 700 km, więc jeśli idzie dwa lata, średnio dziennie pokonuje jeden kilometr. Musi mieć zabójcze tempo, nie mógłbym tak – umarłbym z nudów. Zapytałem, gdzie śpi, odpowiedział, że u dobrych ludzi. Wygląda na to, że gość znalazł sobie niezłe zajęcie –prawdopodobnie idzie od miejscowości do miejscowości, podaje się za pielgrzyma, a tak naprawdę korzysta z gościnności naiwnych, którzy zapewne wspierają go też finansowo, bo jak nie pomóc komuś, przed kim taka daleka droga. Tym sposobem skorzystał z noclegu w Turynie, pozbawiając go mnie, bo w ogóle nie kwapił się, żeby zaproponować, że pomieścimy się tam w dwóch. Mówił wręcz, że nie ma miejsca. Zapytałem jeszcze, czy nie mógłbym przenocować gdzieś na podłodze, jednak tego zabraniały przepisy, więc pożegnałem się z moimi dobroczyńcami oraz pielgrzymem i znowu wyszedłem na deszcz.
Było już ciemno i nie wiedząc, gdzie się podziać, udałem na dworzec kolejowy. Następnego dnia miałem z Bergamo samolot do Poznania. Postanowiłem pojechać tam pociągiem, dostać się na lotnisko i tam przenocować, skoro tutaj mnie nie chcą. Tak opuściłem ostatnim pociągiem Turyn – niezbyt gościnne deszczowe miasto, które przechowuje jeden z najcenniejszych skarbów naszej wiary.