Miałem tylko 30 dni, by zdążyć na beatyfikację Jana Pawła II i ponad 1800 kilometrów do przejścia. Szczerze mówiąc, szanse były niewielkie, a bez wsparcia z góry, wręcz żadne… Wyszedłem z Lubonia 2 kwietnia 2011 r. w południe i dotarłem pod Racot.
Spałem na plebanii w Czempiniu, korzystając z gościny ks. Andrzeja Wojciechowskiego, który mnie stamtąd zabrał samochodem i następnego dnia odwiózł w to samo miejsce. Drugiego dnia szedłem przez Wonieść do sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia w Górce Duchownej, a potem do Leszna i jeszcze dalej.
Było ciepło i słonecznie, a więc bez problemu ze spaniem pod namiotem w lesie gdzieś pomiędzy Lesznem a Górą. Jednak trzeciego dnia zaczął padać deszcz, a gdy promem przepłynąłem Odrę, ostro zacinał i utrudniał marsz nawet deszcz ze śniegiem. Trzeba było więc poszukać noclegu pod dachem. Znalazłem go w kościele ojców salezjanów w Lubinie. Następnego dnia nocowałem u sióstr Adoratorek Krwi Chrystusa w Bolesławcu. To jednak był koniec „luksusów”. Ostatniego dnia na polskiej ziemi, gdy dotarłem do Zgorzelca, nigdzie nie znalazłem schronienia, choć byłem w czterech kościołach. Zrezygnowany przeszedłem przez granicę i rozbiłem namiot w niemieckim parku, gdzie było spokojnie, w przeciwieństwie do polskiej strony, gdzie kręciło się pełno podejrzanych typów. Z Görlitz przez cały dzień szedłem przez Niemcy, by pod koniec dnia znaleźć się w Czechach. Tam spanie w lesie pod namiotem uniemożliwiał bardzo silny wiatr, który łamał drzewa. Szukałem schronienia na przystankach, ale było to słabe spanie.
Po tygodniu od wyjścia z domu, 9 kwietnia dotarłem do Pragi. Pod katedrą byłem o zmroku, więc niestety nie mogłem do niej wejść. Zszedłem na dół do Wełtawy, pokonałem most Karola i po wielu poszukiwaniach, gdzieś około północy znalazłem ostatnie wolne miejsce w tanim hotelu. Położyłem się spać po pierwszej, a przed siódmą trzeba było wstać, by pójść na 8 do kościoła na niedzielną Mszę i w miarę wcześnie wyruszyć w drogę, Na zwiedzanie Pragi i innych miast mijanych po drodze nie było czasu, bo musiałem iść naprzód co sił w nogach. Kierowałem się na Pilzno, które jednak ominąłem bokiem, by nie tracić czasu. Przy granicy czesko-niemieckiej znów załamała się pogoda. Wiatr przewracał drzewa, mocno padało i było bardzo zimno. Musiałem więc znów znaleźć dach nad głową. Przy mijanym domu zauważyłem starą stodołę, poprosiłem kobietę o możliwość przenocowania w niej. Zgodziła się, jednak po chwili dała mi klucz od swojego mieszkania, a sama poszła spać do syna, do domu obok. Jej syn przyniósł mi później całą siatkę drożdżówek, które starczyły mi na parę dni.
Następnego dnia przekroczyłem granicę i ponownie znalazłem się w Niemczech gdzie niestety lało. Na szczęście pod koniec dnia znalazłem szopę na drewno, gdzie mogłem się schronić i spokojnie przespać. Kolejnego dnia wypogodziło się, ale droga, którą szedłem, zamieniła się w arterię szybkiego ruchu. Po obu stronach pojawiły się siatki, uniemożliwiające zejście, a samochody gnały z dużą prędkością. Chcąc nie chcąc, szedłem naprzód. Po paru godzinach podjechała do mnie na sygnale policja i zabrała parę kilometrów dalej, gdzie droga była już bezpieczniejsza i bez siatek. Przed Straubing przeszedłem przez most na Dunaju, jednak po spotkaniu z policją, chcąc uniknąć kłopotów, musiałem zmienić plany i zrezygnować z głównej drogi przez Monachium i lnnsbruck. Zdecydowałem się iść bocznymi do Wasserburga, a stamtąd trasami rowerowymi wzdłuż rzeki lnn do Rosenheim i dalej do Kuffstein już w Austrii, gdzie dotarłem w Niedzielę Palmową w południe, 17 kwietnia, po 15 dniach marszu.
Dzięki Bogu pogoda nie opuszczała mnie w Alpach. Tylko noce były chłodne, ale na większych wysokościach udawało mi się znajdować szałasy, by w nich spać. Po włoskiej stronie, kiedy przekroczyłem przełęcz Brennero, było już tak ciepło, że można było nawet spać bez namiotu. Tak dotarłem do Bolzano, stolicy Południowego Tyrolu. Stamtąd drogami rowerowymi wzdłuż rzeki Adygi przez Trydent w wielkosobotni poranek, 23 kwietnia trafiłem do Werony.
Aby zdążyć na beatyfikację, miałem jeszcze tylko 8 dni, a do Rzymu było jakieś 600 km.
Aby zdążyć na beatyfikację, miałem jeszcze tylko 8 dni, a do Rzymu było jakieś 600 km. Teoretycznie nie miałem żadnych szans, bo dziennie z plecakiem robiłem średnio 50-60 kilometrów. Żeby zdążyć, musiałbym więc mieć przynajmniej 10 dni, ale mimo wszystko postanowiłem walczyć. Jeszcze w biegu zwiedziłem Weronę (katedrę, arenę, dom Julii) i pognałem dalej. Wieczorem przekroczyłem Pad (największą rzekę we Włoszech), by po jej drugiej stronie rozbić namiot. W wielkanocny poranek udało mi się zdążyć na Mszę św. w Poggio. Jednak muszę przyznać, że Wielkanoc we Włoszech jest świętowana dużo skromniej niż w Polsce. Zapomniałem dodać, że przed Weroną krajobraz zmienił się nie do poznania. Góry nagle skończyły się, a ich miejsce zajęła bezkresna równina i tak było aż do Bolonii, którą niestety z braku czasu ominąłem. Znów zaczęły się góry, tym razem Apeniny, które później za Florencją przeszły w łagodne wzgórza Toskanii.
Znowu z braku czasu Florencję zwiedzałem w biegu. Do katedry niestety nie wszedłem, bo byłem pod nią o 6 rano i musiałbym czekać do 10 aż ją otworzą. Natomiast następnego dnia udało mi się zwiedzić katedrę w Sienie i średniowieczny rynek, na którym odbywa się Palio, słynne wyścigi konne. Doszedłem tam w południe, w czwartek 28 kwietnia.
Przy wyjściu z miasta, po godz. 14 zobaczyłem po raz pierwszy drogowskaz z napisem: Roma 222 km, ale później okazało się, że to tylko odległość do rogatek Rzymu. Do centrum było około 250 km. Jednak mimo to jakiś głos z góry, powiedział mi: zdążysz i wiedziałem już, że mi się uda, choć dysponując tylko 68 godzinami, nie miałem najmniejszych szans.
Gnałem naprzód jak długo się dało, a potem spałem po 4 godziny przy drodze, aby nie tracić czasu na rozbijanie namiotu. Potem budziłem się, by znów iść naprzód, do utraty tchu.
W sobotni ranek przed Viterbo spotkałem Polaków, którzy mimo ładnej pogody mówili, że idzie deszcz i że jutro na beatyfikacji będzie padać. Nie wierzyli, że idę pieszo z Polski, a tym bardziej, że zdążę do Rzymu na jutro, bo miałem do przejścia jeszcze jakieś 100 km. Gdy wyszedłem z Viterbo, nagle zaczęło padać i lało już do wieczora, ale ten deszcz orzeźwił mnie, nie dał mi zasnąć i dodał sił.
Około 22 doszedłem do głównej, dwupasmowej drogi na Rzym. Do Watykanu miałem jeszcze jakieś 45 km. Chcąc zdążyć, musiałem więc iść całą noc, bez snu. Odpocząłem chwilę i ruszyłem dalej. Samochody gnały z dużą prędkością jak oszalałe. Całe szczęście pobocze było dość szerokie, bo inaczej z pewnością, któryś by mnie potrącił.
Około 2 w nocy przystanąłem na chwilę, by odpocząć. Bez ściągania plecaka oparłem się o murek, który był przy drodze, by po chwili stracić przytomność. Nie wiem zupełnie, jak to się stało. Po prostu nagle zapadła ciemność i tylko słyszałem jakiś szum w oddali. Zapomniałem gdzie jestem i kim jestem, i że posiadam ciało. Czułem się jak szmata, którą ktoś rzucił i leży gdzieś w kącie. Po chwili dotarł do mnie ból. To on mnie otrzeźwił, przypomniał mi i uświadomił, że żyję, co robię w tamtym miejscu i co się ze mną stało. Bolało mnie czoło, nos i łokieć. To na nie upadłem. Całe szczęście przewróciłem się na bok, robiąc jakiś dziwny półobrót. Gdybym upadł na wprost, z pewnością rozjechałyby mnie samochody. Początkowo nie mogłem się poruszyć, dopiero po chwili jakiś głos powiedział mi: Wstań i idź. Więc wstałem, otarłem krew i poszedłem. Bez tego głosu chyba leżałbym tam do dziś.
Pod plac św. Piotra (bo na plac już się nie dało) doszedłem około 9. O godz. 10 miała się rozpocząć Msza beatyfikacyjna. Próbowałem przez ten czas znaleźć w miarę dobre miejsce. W końcu wylądowałem u wylotu Via Conciliacione pod stanowiskiem dla dziennikarzy, mając przed sobą widok na całą aleję prowadzącą na plac św. Piotra. Myślałem, że ze zmęczenia zasnę na Mszy, ale dałem radę i nawet dobrze ją przeżyłem, dziękując Bogu, że doszedłem na czas, za dar beatyfikacji Ojca Świętego, wszystkie łaski, jakie mnie w życiu spotykają każdego dnia, a także prosząc w różnych intencjach.
Pogoda była przepiękna, błękitne niebo i słońce, a nie jak mówiły prognozy. Ktoś na górze zadbał o to.
Różaniec przy trumnie Jana Pawła II
Oddać hołd relikwiom bł. Jana Pawła II
Po skończonych uroczystościach w ponadmilionowym tłumie spotkałem paru znajomych, którzy z trudem mogli uwierzyć, że mi się udało dojść. Tę i kolejną noc przespałem u kuzyna i jego żony, mieszkających w Rzymie. Tam też mogłem się w końcu porządnie wykąpać, by nazajutrz pójść na Mszę dziękczynną na placu św. Piotra. Nie było już na niej takich dzikich tłumów, jak poprzedniego dnia. Z boku placu zobaczyłem jakąś kolejkę. Okazało się, że prowadzi do trumny Papieża, której wystawienie przedłużono. Poprzedniego dnia nie było szans, żeby się do niej dostać. Skorzystałem, mimo że trzeba było stać ponad 5 godzin, by oddać hołd relikwiom bł. Jana Pawła II i pomodlić się przy nich. Czas szybko płynął w kolejce, w której spotkał się cały świat i gdzie znów trafiłem na znajomych z Poznania.
Do bazyliki w końcu wszedłem po godz. 17. Akurat rozpoczął się ostatni różaniec przy trumnie Papieża. Mimo że ochraniarze nie pozwalali zatrzymywać się nawet na chwilę, udało mi się przyklęknąć z boku i być na całym różańcu. Myślę, że było to ukoronowanie całego mojego marszu do Rzymu…
Natomiast następnego dnia musiałem już niestety opuścić Święte Miasto, by wyruszyć dalej, do sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej w Pompejach, ale to już temat na inną opowieść.
przepiękne świadectwo, brawo!!! za odwagę i świętość,by oddać ją Świętemu.