Historia życia bł. Bartola Longo to gotowy materiał na piękny film, a właściwie… serial, pełny niezwykłych zwrotów akcji. Wiele o nim dowiadujemy się z „Historii sanktuarium w Pompejach”, choć trzeba zaznaczyć, że Bartolo Longo pominął w swojej wzruszającej książce sporo zdarzeń, w których był on ofiarą pomówień, plotek, a nawet poważnych oskarżeń, które docierały do papieskich uszu. Czytając tę książkę nie sposób powstrzymać łzy wzruszenia. Chciałoby się rzec, że Bartolo miał wciąż pod górkę, lecz… czyż szczytów nie zdobywa się właśnie pokonując drogę w górę? Czyż do źródeł wiary nie dotrzemy inaczej, jak płynąc pod prąd?
Bartolo Longo nie jest świętym z hagiografii. W młodości był buntownikiem, walczącym z Kościołem, antyklerykałem, niezwykle mocno zaangażowanym w ruch spirytystyczny. To doprowadziło go do dramatycznego kryzysu, nieomal na skraj samobójstwa.
Jego wspomnienia brzmią enigmatycznie, niemniej domyślamy się z zapisków, że udręczony myślą dawnym o oddaniu się na służbę Szatana, popadł w rozpacz bliskądecyzji o odebraniu sobie życia. Najczarniejszy moment nastąpił, kiedy będąc dość przypadkowo w Pompejach, gdzie, jako adwokat, załatwiał sprawy dzierżaw ziemskich, wpadł w przygnębienie. Był zdruzgotany nędzą moralną i materialną mieszkańców wioski. Widział umierających, którym nie miał kto podać kubka wody… Starców w skrajnej biedzie. Młodych, którzy wierzyli w czary, ale nie w Boga. I wtedy, gdzieś w odstępach pompejańskich, gdzie mówiono, że straszą upiory, był bliski ostatecznej decyzji. Wtedy właśnie olśniła go myśl, że przecież jedna z obietnic różańcowych brzmi: „Dusza, która poleca mi się przez różaniec nie zginie”. Wtedy do Bartolo upadł na kolana i przysiągł, że nie opuści tej ziemi dopóki ludzie nie poznają tu Miłosierdzia Bożego, dopóki nie nauczy ich najprostszych modlitw i właśnie różańca.
O tak się stało. Bartolo nie mógł przewidzieć tylko jednego: że jego obietnica zaprocentuje w tak niezwykły sposób. Że pozostanie w Pompejach nie dni, nie lata, ale już na całe życie! To wspaniały dowód na to, że Niebo odbiera nasze obietnice serio i z dobrej woli człowieka czyni wspaniały użytek.
Ale skąd wziął się obraz pompejański? Zaczęło się od pragnienia, aby do mieszkańców wioski przyjechali misjonarze i założyli wspólnotę różańcową. Otwórzmy wspomnianą „Historię sanktuarium w Pompejach”.
„Będzie pan trzymał na rękach samą Najświętszą Pannę!”
Bartolo Longo pisze: „Aby utrwalić zwyczaj wspólnego odmawiania różańca i umożliwić uzyskanie odpustów, potrzeba nam było obrazu Matki Bożej Różańcowej. Na razie wisiała tylko litografia, którą podarowałem księdzu proboszczowi. Tymczasem według przepisów liturgicznych, do dostąpienia odpustów podczas nabożeństw publicznych potrzebny jest obraz olejny. Postanowiłem taki obraz sprowadzić jeszcze przed zakończeniem misji, czyli przed 14 listopada 1875 roku, aby misjonarze zostawili go mieszkańcom Doliny na pamiątkę. W tym celu pojechałem 13 listopada 1875 roku do Neapolu.”
Opatrznościowo, Bartolo spotkał w mieście o. Radentego, swojego kierownika duchowego. Próby nabycia nowego obrazu spełzły jednak na niczym z prostej przyczyny: braku funduszy. Wtedy o. Radente dał pewną propozycję:
„– Przypomniałem sobie, że parę lat temu podarowałem stary obraz Matki Bożej Różańcowej znajomej zakonnicy, Marii Concetcie de Litali. Mieszka ona w klasztorze pod wezwaniem Różańca Świętego przy Porta Medina. A obraz kupiłem u przekupnia na ulicy Sapienza za trzy liry i czterdzieści centów. Idź i go obejrzyj. Jest on podniszczony ale jeżeli ci się spodoba i uznasz, że jest odpowiedni, to siostra na pewno ci go odda.”
Bartolo wspomina, że natychmiast udał się do zakonnicy. „Gdy spojrzałem na obraz, o mało się nie wystraszyłem… Było to stare, zniszczone malowidło. Twarz Maryi nie miała tego łagodnego, miłego wyrazu, jaki zazwyczaj widzimy na wizerunkach świętych.
– Kto mógł coś podobnego namalować? – z moich ust wymknął się jęk rozczarowania. Pomyślałem, że biedni mieszkańcy Doliny na widok tak szpetnego obrazu nie będą z miłością i ochotą odmawiać różańca. Poza tym niemiłym wyrazem twarzy Maryi zauważyłem, że u góry brakowało sporego kawałka płótna. Malatura była popękana i podziurawiona przez mole, a w niektórych miejscach farba się wykruszyła. Także wizerunki świętych Dominika i Róży nie wyróżniały się urodą.
Cała kompozycja obrazu była nietrafiona. Królowa Różańca została namalowana w postawie siedzącej i bez korony na głowie. Maryja podawała różaniec świętej Róży zamiast świętemu Dominikowi, który otrzymywał różaniec od Dzieciątka Jezus. Zastanawiałem się, czy w ogóle zabierać obraz ze sobą. Obiecałem jednak misjonarzom i mieszkańcom Doliny, że przywiozę obraz jeszcze tego wieczoru na zakończenie misji. Nie wiedziałem, co robić.
– Niech pan o tym nie myśli – odezwała się pobożna zakonnica – ale weźmie obraz taki jaki jest. On zupełnie wystarczy do odmówienia przed nim różańca.
Nie miałem wyjścia. Zdecydowałem się wziąć go ze sobą, choć sprawiało mi to niemałą trudność. Musiałem dowieźć go do Pompejów, ale był on na tyle duży, że nie mógłbym go wnieść do przedziału kolejowego. Miał 140 centymetrów wysokości i metr szerokości. Zakonnica poradziła:
– Niech go pan weźmie na ręce. Trzeba będzie trochę się nagimnastykować, ale przecież będzie pan trzymał na rękach samą Najświętszą Pannę!
(…) Kazałem obraz spakować i zanieść do mojego mieszkania. Jeszcze nie wiedziałem, jak go dowiozę na miejsce. Wtedy przypomniało mi się, że właśnie tego dnia Angelo Tortora, jedyny woźnica z Pompejów, który regularnie jeździł do Neapolu, miał wracać do domu ze swoim ładunkiem. Pracował on przy oczyszczaniu stajni w Neapolu, a zebrany nawóz sprzedawał okolicznym chłopom. Zawołałem więc po niego. Właśnie miał odjeżdżać do Pompejów z pełnym wozem, gdy znalazł go mój posłaniec. Przybył do mnie natychmiast.
– Angelo – powiedziałem – zrób mi tę przysługę i zanieś jeszcze dziś wieczorem ten obraz do kościoła w Dolinie. Skoro z nim przybędziesz, oddaj go natychmiast któremuś z misjonarzy.
(…) Angelo nie dał prosić się dwa razy, wziął obraz na ramię i odszedł. Tymczasem ja udałem się w pośpiechu na stację kolejową, aby przybyć do Doliny jeszcze przed obrazem.
Na miejscu ku swojemu zmartwieniu dowiedziałem się, że Angelo nie mógł inaczej przewieść obrazu, jak tylko położywszy go na stercie gnoju… Gdy poprosiłem, aby przyjął zapłatę, wzbraniał się stanowczo mówiąc, że jest dla niego wystarczającą nagrodą to, że mógł wieźć na swoim wozie obraz Najświętszej Panienki. Ten poczciwy człowiek nawet nie przypuszczał, że jego imię pozostanie na wieki połączone z historią świątyni Matki Bożej w Pompejach. Z pewnością Najświętsza Panienka wynagrodziła mu w niebie za dobro, jakie czynił na ziemi ku jej chwale.
Któż mógłby wówczas pomyśleć, że ten stary obraz, kupiony za nieco ponad trzy liry i przywieziony na wozie z obornikiem, wybrała opatrzność na środek zbawienia dla tak wielu ludzi? Że stanie się godny noszenia diamentowych ozdób i klejnotów? Że zostanie umieszczony w kosztownej świątyni jako jej największa ozdoba? I że będą przed nim gromadzić się nie tylko ubodzy chłopi, ale także niezliczone tłumy pielgrzymów ze wszystkich stron świata? Nikt nie mógłby wtedy pomyśleć, że zwróci na siebie uwagę i zyska życzliwość pasterza wszystkich wiernych, ojca świętego, i stanie się jego własnością. Gdyby ktoś z nas to wszystko wiedział, to przynieślibyśmy obraz do Pompejów na rękach, w uroczystej procesji wśród okrzyków radości tysięcznych tłumów.
Teraz u stóp obrazu składają podziękowania tysiące osób, które doznały u Królowej Różańca w Pompejach łaski wysłuchania. Kolejne tysiące żebrzą pomocy i zmiłowania w potrzebach duszy i ciała. Ze Szwajcarii, Hiszpanii, Anglii, Austrii, Polski, Niemiec, Belgii, Chin, Afryki, Ameryki, Oceanii – ze wszystkich części ziemi, nie wyłączając naszych rodzimych Włoch – docierają tu codziennie liczne dowody czci i wdzięczności dla Matki Bożej.”
Głosy wdzięczności
Nic się nie zmieniło od tego czasu! Co roku, 13 listopada, sanktuarium w Pompejach wspomina przybycie obrazu Matki Bożej Pompejańskiej. Tłumy pielgrzymów stoją w długiej kolejce już od świtu, aby ucałować wizerunek Madonny. Wielu trzyma w ręku chusteczkę, którą pocierają obraz, aby zabrać ją jak relikwię i przekazać tym, którzy nie mogli przyjść samodzielnie. Na twarzach widać skupieniei modlitwę, z wielu oczu płyną łzy wzruszenia… Kiedy pierwszy raz przybyłem na tę uroczystość, przyszło mi na myśl, że warto zorganizować polską pielgrzymkę na ten właśnie dzień. I tak się stało: trzykrotnie udawaliśmy się na to święto, a w ślad za nami poszły inne biura pielgrzymkowe. Z roku na rok 13 listopada można spotkać w Pompejach coraz więcej naszych rodaków.
I na koniec, jak widzimy na jednym ze zdjęć, obraz Matki Bozej Pompejańskiej współcześnie wygląda nieco inaczej, niż za czasów Bartola. Po przemalowaniu i kilkukrotnych renowacjach nabrał on nowego blasku. Kto by pomyślał, że tak stary i nadający się jedynie do wyrzucenia obraz, stanie się tak znany na świecie?
4.25głosów
Oceń ten tekst
Marek
Woś
Redaktor naczelny KRŚ, polonista, filmoznawca, edytor, ekonomista, człowiek od "brudnej roboty".