W 2009 r. pielgrzymie drogi zawiodły mnie do Normandi. Po 40 dniach marszu i przejściu ponad 2000 kilometrów przez Polskę, Niemcy, Luksemburg i Francję zbliżam się w końcu do celu pielgrzymki – Góry Świętego Michała. Jest to skalista wysepka, na której wznosi się opactwo benedyktyńskie, wieczorem oblewane zewsząd falami przypływu. Jednak za dnia można tam dotrzeć suchą nogą lub po specjalnej grobli usypanej w 1879 roku. Miejsce to uważane jest za jedno z najpiękniejszych, w 1979 r. zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Powoduje to napływ wielu turystów, rocznie ponad 3,5 miliona. Niestety, większość z nich nie przybywa w celach religijnych i zapomina, że miejsce to jest sanktuarium Świętego Michała Archanioła, które on sam sobie wybrał na siedzibę.
Dzień wcześniej mijałem Avranches, miasto w którego katedrze zupełnie przypadkowo natrafiłem na gablotę z przebitą na wylot czaszką świętego Auberta. Był to miejscowy biskup, któremu w 709 r. objawił się Michał Archanioł, aby na Jego cześć wzniósł świątynię na wskazanej skalistej wysepce. Aubert zlekceważył jednak to polecenie, i to dwukrotnie. Wówczas Archanioł dotknął swoim palcem jego głowy, tak że wypalił w niej dziurę, ale pozostawił go przy życiu, aby mógł rozpocząć budowę pierwszej kaplicy. Ostatecznie w 966 r. powstało opactwo benedyktyńskie, które przez wiele wieków trzymało pieczę nad Sanktuarium Michała Archanioła, do którego ze wszystkich stron ściągały rzesze pielgrzymów. W czasie wojny stuletniej opactwo opasano murami obronnymi, stanowiło więc niezdobytą twierdzę. Było tak do rewolucji francuskiej, kiedy wypędzono z niego mnichów i przekształcono je w więzienie dla nieposłusznych księży. Benedyktyni powrócili tutaj w 1966 r., w tysiąclecie powstania klasztoru, było ich jednak za mało do zarządzania. W końcu w 2001 r. klasztor przekazano Monastycznym Wspólnotom Jerozolimskim, które opiekują się nim do dziś. Pielgrzymki odbywają się tutaj w pierwszą niedzielę maja i 29 września. Przybywa wtedy około 60 tys. pielgrzymów specjalnie na odpust. Ja przychodzę tu 29 czerwca.
Mijam malownicze miasteczka, o które w czasie amerykańskiego desantu na Normandię, pod koniec II wojny światowej, toczyły się krwawe walki. W jednym z nich robię zdjęcie czołgu, pomnika ku czci generała Pattona, gdy ktoś mówi mi „dzień dobry”! Jakiś gość w kapeluszu, z lekkim siwiejącym zarostem, niosący plecak, wygląda na około 60 lat. Okazuje się, że jest pielgrzymem i że idzie do Santiago de Compostela. Nazywa się Jean Pierre Szczupak, z pochodzenia Polak, po polsku zna parę wyrazów, rozmawiamy więc po angielsku. Jego rodzice przybyli z Polski do Francji, gdzie się urodził. Trochę mnie dziwi, skąd wie, że jestem Polakiem. Pokazuje na mój identyfikator z Poznańskiej Pielgrzymki na Jasną Górę z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej i mówi, że taki sam obraz był u niego w domu. Ponieważ też idzie do Saint-Michel, w dalszą drogę ruszamy razem, rozmawiając o życiu.
Jean-Pierre mówi, że po szkole chciał iść do wojska, a ponieważ nie był Francuzem, musiał zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej i jeździł na misje w różne rejony świata. Inni żołnierze, z różnych krajów, ponieważ nie potrafili wymówić „szcz”, mówili na niego „Czupak”. Odkąd jest na emeryturze, co roku chodzi na pielgrzymkę do Santiago.
Idziemy razem przez zielone łąki, na których pasą się stada owiec. Są to tereny zalewowe, napełniające się wodą, gdy przychodzi przypływ. W paru miejscach widać, że jeszcze nie wszystko odpłynęło. Jean-Pierre próbuje ją i mówi, że słona. Nie chcę sprawdzać. W pewnej chwili na horyzoncie ukazuje się miejsce, do którego zdążamy: ja od 40 dni, a mój towarzysz – od paru.
Do Mont Saint-Michel można teraz dojść lądem, jednak pod wieczór wszystko zaleje woda, dlatego musimy się pośpieszyć, żeby zdążyć wrócić. Jeszcze robimy sobie zdjęcia. Te, które można zrobić po przybyciu pieszo, z oddali, utrwala całe opactwo jako tak małe, że mieści się na fotografi między nogami pielgrzyma. Ja robię jeszcze jedno: widok na wyspę przez dziurę w podeszwie mojego buta, którą wyrobiłem w czasie marszu z Polski.
W końcu zbliżamy się do bramy miasteczka otoczonego murami i udajemy się do klasztoru. Jest około 18.00 i chcemy zdążyć na nieszpory, bo zaraz się zaczną. Okazuje się, że jest to jedyny sposób, żeby wejść tam bez biletu, dość drogiego. Zwiedzać można tylko do godziny 18.00. Musimy chwilę poczekać na mnicha ze Wspólnoty Jerozolimskiej, który wprowadzi na teren klasztoru wszystkich oczekujących na nieszpory. Grupa zostaje pouczona, że nie można się oddalać, trzeba zachować ciszę i nie można robić zdjęć. Idziemy za nim w grupie około stuosobowej. Mnisi i mniszki z Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich mają białe habity. Jest ich tutaj kilkanaścioro, śpiewają nieszpory po łacinie. Między poszczególnymi częściami panuje wielka cisza, którą w pewnej chwili zakłóca hałas. Wszyscy są przestraszeni i zgorszeni tym, że ktoś śmiał ją przerwać i patrzą w kierunku, z którego dochodził jazgot. A to, niestety… ja jestem winien! Właściwie mój stary plecak z aluminiowym stelażem, który nagle pękł i jego części rozsypały się po kamiennej tysiącletniej posadzce, przerywając świętą ciszę metalicznym larum. Zupełnie jakby poczuł, że już doszedł, gdzie miał dojść, że spełnił swój obowiązek i teraz w końcu może zakończyć swój żywot.
Całe szczęście, że to już koniec nabożeństwa i mogę pozbierać części stelaża. Plecak nie nadaje się już do użycia, a przecież muszę jakoś wrócić do domu. Po nieszporach z pomocą rusza mi jedna z mniszek. Jest mniej więcej w moim wieku, ma na imię Mariam i szczęśliwie okazuje się, że też jest z Polski. Jest tutaj od roku. Przynosi taśmę klejącą i pomaga mi posklejać stelaż na tyle dobrze, że uda mi się szczęśliwie wrócić z całym bagażem do domu. Zaprasza mnie jeszcze na poranną Mszę następnego dnia. Pyta, czy mi jeszcze czegoś potrzeba.
Muszę, niestety, jeszcze tego wieczora wyruszyć w drogę powrotną, żeby zdążyć na Poznańską Pielgrzymkę na Jasną Górę. Nie mogę odmówić sobie obejrzenia z murów opactwa przypływu, który właśnie nadchodzi i sprawia, że miejsce to stanie się wyspą. Żegnam się z siostrą Mariam, z Jean-Pierrem Szczupakiem, a przede wszystkim ze św. Michałem Archaniołem, dzięki któremu tam doszedłem i szczęśliwie stamtąd powróciłem, dzięki Jego opiece.