Marsz dla Królowej Polski w stulecie niepodległości
Zastanawiałem się, dokąd pójść w tym roku, w którym obchodzimy stulecie odzyskania niepodległości. Dokąd, jak nie do Niej – naszej Królowej, do miejsc, gdzie jest czczona najbardziej, i do miejsc, gdzie wszystko się zaczęło. A było to tak…
14 sierpnia 1608 roku w Neapolu, w przeddzień święta Jej wniebowzięcia, ukazała się Maryja włoskiemu misjonarzowi, jezuicie Juliuszowi Mancinellemu w czasie, gdy akurat odmawiał litanię loretańską, i poleciła mu, by nazywał Ją Królową Polski, „bo naród ten bardzo umiłowała i wielkie rzeczy dla niego zamierza”.
Opowiedział o tym objawieniu swojemu współbratu jezuicie, Polakowi Mikołajowi Łęczyckiemu, za którego pośrednictwem wiadomość ta dotarła do króla Zygmunta III Wazy, który wraz z ks. Piotrem Skargą i zakonem jezuitów zaczął rozgłaszać, że Maryja sama raczyła nazywać się Królową Polski. Wieść ta podniosła na duchu cały naród, który ogarnął wielki entuzjazm. Wzrósł on jeszcze bardziej, gdy w 1610 roku do Krakowa przybył pieszo ojciec Mancinelli i tutaj, gdy odprawiał mszę świętą w katedrze na Wawelu, miał ponowne objawienie. Doprowadziło to w konsekwencji do jeszcze większego kultu maryjnego w Polsce, a w końcu do ślubów króla Jana Kazimierza w katedrze lwowskiej 1 kwietnia 1656 roku, kiedy uznał Maryję Matkę Bożą za Królową Polski. Autorem tekstu ślubów był św. Andrzej Bobola, który niedługo potem poniósł śmierć męczeńską. Trzysta lat później, tym razem na Jasnej Górze, w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej w obecności ponad miliona wiernych odnowiono śluby Jana Kazimierza. Tym razem tekst napisał kard. Stefan Wyszyński, który w tym czasie był więziony przez komunistów w Komańczy i nie był obecny w Częstochowie. Śluby nazwane „Jasnogórskimi Ślubami Narodu” podniosły ducha w Polakach i uchroniły naród przed zalewem komunizmu. Na pewno przyczyniły się również do tego, że Karol Wojtyła został papieżem czterdzieści lat temu, 16 października 1978 roku.
Aby uczcić to wszystko i podziękować Maryi za dar wolności, za to, że opiekuje się nami, a zwłaszcza za to, że jest naszą Królową, odbyłem w tym roku swoją kolejną pielgrzymkę. Wyruszyłem z Lubonia 26 sierpnia, w święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Trasę mego marszu wytyczyłem przez Czempiń, Górkę Duchowną (sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia, gdzie akurat był odpust), Górę, gdzie na miejscowym cmentarzu znajduje się kościół z repliką świętych schodów, które obecnie znajdują się w Rzymie – to po nich wchodził Jezus do pałacu Piłata w Jerozolimie, przed swoim osądzeniem i męczeńską śmiercią. Na końcu mojej pielgrzymki udało mi się zobaczyć również je w rzymskim oryginale (napiszę kiedyś więcej o tych wszystkich miejscach). Następnie szedłem przez Legnicę, aby nawiedzić kościół św. Jacka, miejsce cudu eucharystycznego z 25 grudnia 2013 roku; Jawor, gdzie nocowałem w salce przy miejscowym kościele pod wezwaniem św. Marcina; Strzegom z piękną bazyliką pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła; Świdnicę z największą na Dolnym Śląsku katedrą; Dzierżoniów; Ząbkowice Śląskie; Bardo, gdzie znajduje się sanktuarium Matki Bożej Strażniczki Wiary, z Jej cudowną figurką. Dalej minąłem Kłodzko i Bystrzycę, gdzie niestety miałem kryzys – wsiadłem w pociąg i wróciłem do domu, żeby podkurować nogi, które były całe w bąblach, na dodatek pękła mi pięta i bolał mnie bark, co stawiało pod znakiem zapytania całą pielgrzymkę. Jednak po czterech dniach kurowania doszedłem trochę do siebie, „wylizałem rany”, wsiadłem w pociąg i wróciłem na szlak. Dojechałem do Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie przerwałem swój marsz, i poszedłem dalej do Międzylesia, gdzie przekroczyłem granicę, by następnie iść przez Czechy. Szedłem mało uczęszczanymi drogami przez małe, malowniczo położone miejscowości. Większymi były Moravská Třebová, gdzie udało mi się być na niedzielnej mszy świętej w miejscowym kościele farnym; Letovice, gdzie niestety wyszedłem już na główniejszą drogę, na której był duży ruch; Blansko; Brno z katedrą pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła; Rajhrad z klasztorem benedyktyńskim, by w końcu dojść do przygranicznego, pełnego zabytków Mikulowa, gdzie przespałem się na górującym nad miastem wzgórzu, na którym znajduje się najstarsza w Czechach kalwaria.
Rankiem następnego dnia, po czterech dniach marszu przez Czechy, przekroczyłem granicę czesko-austriacką i skierowałem się na Wiedeń. Tam oprócz katedry św. Szczepana, w której są przechowywane jego relikwie, zwiedziłem również Skarbiec Cesarski, w którym wystawione są regalia koronacyjne Cesarstwa Rzymskiego i Austriackiego i to, co przyciągało mnie najbardziej: włócznia św. Maurycego, którą przebito bok Jezusa, a także inne relikwie, jak kawałki drzewa z Krzyża Świętego, fragmenty obrusu z ostatniej wieczerzy, kość św. Anny, ząb św. Jana Chrzciciela czy deski ze stajenki betlejemskiej. Z Wiednia szedłem przez Heiligenkreuz, gdzie znajduje się najdłużej działające opactwo cysterskie, a w nim relikwie drzewa Krzyża Świętego. Trafiłem tam akurat w święto Podwyższenia Krzyża. Następnie szedłem przez góry do sanktuarium maryjnego w Mariazell, które było jednym z „przystanków Maryjnych” na mej drodze. Później szedłem przez Alpy już normalnymi drogami przez takie większe miasta jak: Bruck a.d. Mur, Leoben, Knittelfeld, Zelltweg, Judenburg, Neumarkt, Friesach, St. Veit, Feldkirchen, Villach, by w końcu po prawie dziesięciu dniach marszu przejść przez w większości górzystą Austrię i dotrzeć do Słowenii.
Niestety w słoweńskich Alpach pogoda się załamała. Całe szczęście, że udało mi się jeszcze z Kranjskiej Gory wejść na przełęcz Vrśić na wysokość 1671 metrów i zejść z niej już po zmroku, bo następnego dnia od rana już padało i zrobiło się bardzo chłodno. Szkoda, że nie mogłem przez to cieszyć się pięknem mijanych krajobrazów, bo uniemożliwiała mi to peleryna zasłaniająca głowę przed zacinającym deszczem. Szedłem przez takie miejscowości jak: Bovec, Trnovo i Kobarid, by po dwóch dniach, wcześnie rano w niedzielę 23 września, przekroczyć granicę i znaleźć się w końcu na włoskiej ziemi, gdzie powitali mnie policjanci, którzy mimo że nie ma już oficjalnych kontroli, sprawdzili mój dowód i plecak, czy nie przemycam broni. Udało mi się trafić na niedzielną mszę świętą w miejscowości San Pietro. Następnie szedłem przez Cividale del Friuli, Pavie, Latisanę, Portogruaro, San Dona, by w końcu o zachodzie słońca dojść do Wenecji, gdzie oczywiście udałem się na plac św. Marka, by oddać mu cześć w jego bazylice, jednak było już późno i niestety była ona zamknięta. Musiałem zadowolić się tylko pięknymi widokami przed nią i wyjść z miasta, nim zapadnie głęboka noc, choć chciało się tam zostać jak najdłużej. W końcu dopiero koło północy przeszedłem powtórnie przez siedmiokilometrowy most, by znaleźć się na lądzie i rozbić namiot, gdzieś w krzakach.
Całe szczęście gdy zszedłem z gór, pogoda poprawiła się, nie było już tak zimno i nie padało. Z Wenecji szedłem właściwie cały czas blisko Morza Adriatyckiego, przez takie miasta jak: Chioggia, Porto Viro, Ravenna, znana z wielu wczesnochrześcijańskich kościołów, jak kościół San Vitale, San Apollinare in Classe i bazylika Santa Maria in Porto, w której znajduje się cudowna płaskorzeźba przedstawiająca Maryję zwana Madonna di Greca. Znaleziono ją nad brzegiem morza 8 kwietnia 1100 roku i uważa się, że pochodzi z Grecji, ponieważ widnieją na niej greckie litery. Madonna di Greca jest czczona od wielu wieków i uważana za patronkę miasta. O Niej też kiedyś napiszę więcej. Dalej szedłem przez takie nadmorskie miejscowości jak: Cervia, Cesenatico, Rimini, Riccione, Pesaro, Fano, Senigallia, Falconara, Ancona, skąd na chwilę odszedłem od morza, aby pójść do Loreto i nawiedzić Jej sanktuarium, w którym zaczęło się wszystko. To znaczy w tamtejszej bazylice znajduje się domek Maryi przeniesiony z Nazaretu, w którym doszło do zwiastowania anielskiego. To właśnie tam Maryja powiedziała „Fiat” – „niech się stanie” – i to właśnie tam, w tych murach, Słowo stało się Ciałem. O tym wszystkim jednak innym razem, tak samo jak o tym, dlaczego Loreto jest najbardziej polskim z włoskich miast.
Mogą zainteresować Cię też: