Grób pełen radości

Ostatnio opisywałem niebezpieczeństwa, które spotkały mnie w Kosowie, w drodze do Ziemi Świętej, do której szedłem w 2005 r., wraz z moim przyjacielem Michałem Perzem. Chciałem kontynuować temat zagrożeń, ale ze względu na okres wielkanocny, który mamy, opiszę to, co spotkało nas na miejscu.

Jerozolima 2005

Przybywamy do Tel Awiwu, w środowy poranek 9 listopada 2005 r., na pokładzie samolotu z Aten, do których doszliśmy pieszo z Polski. Dalej nie dało się iść, było Morze Śródziemne, przez które chcieliśmy przepłynąć promem, który jednak wycofano z powodu zagrożenia terrorystycznego, więc musieliśmy je przelecieć. Zaraz po przybyciu zostajemy wzięci w obroty przez izraelskie służby specjalne, które od razu nas namierzyły, bo nie wyglądaliśmy jak typowi turyści z małymi walizkami, tylko mieliśmy duże plecaki, więc od razu wzbudziliśmy podejrzenia. A już w ogóle podejrzane dla nich było, jakim cudem, mając polskie paszporty, przylatujemy greckimi liniami Olimpic z Aten, zamiast Lotem z Warszawy. Tłumaczenie im, że przyszliśmy pieszo z Polski do Grecji i chcieliśmy stam­tąd przepłynąć promem z Pireusu do Haify, ale niestety wszystkie zostały odwołane, powoduje że jeszcze bardziej jesteśmy podejrzani i odstawiają nas na dywanik do głównego szefa secret service. Ten pyta mnie, czy już byłem w Izraelu? Odpowiadam, że tak i całe szczęście, bo od razu mówi mi, kiedy dokładnie byłem. Wszystko mają zapisane w swoich komputerach i wiedzą to lepiej ode mnie. Gdybym z jakichś powodów skłamał, od razu by mnie mieli. Pyta, po co tu jesteśmy? Na szczęście nam uwierzy, że jesteśmy pielgrzymami, chociaż początkowo podejrzewa, że przyjechaliśmy do pracy w kibucu, co jest nielegalne, jednak uwiarygadniają nas bilety powrotne. W końcu puszcza nas wolno. Jednak nim opuścimy lotnisko, jeszcze raz będzie próbowała nas wziąć na spytki jakaś młoda agentka, udająca przypadkową dziewczynę zainteresowaną naszym losem, ale gdy mówię, że przed chwilą rozmawiałem z jej szefem, daje nam spokój.

Kamień grobu Jezusa w Jerozolimie

Cały dzień idziemy główną drogą do Jerozolimy, nie mogąc z niej zejść gdzieś na bok, bo wszędzie są siatki. Wieczorem nie rozbijając namiotu, tylko rozkładając karimaty i śpiwory, próbujemy zasnąć w jakichś przydrożnych krzakach, co chwila budzeni przez przejeżdżające transportery z czołgami, jadące w stronę Ramallah, stolicy Autonomii Palestyńskiej, aby tłumić zamieszki, które mia­ły wybuchnąć następnego dnia, w pierwszą rocznicę śmierci Arafata. My jednak rano idziemy dalej, bo czeka na nas Jerozolima, do której docieramy, jeszcze przed południem. Mimo że to listopad, jest słonecznie i ciepło jak u nas we wrześniu. Idziemy do dzielnicy ortodo­ksyjnych Żydów, gdzie mieści się dom sióstr el­ż­bietanek, licząc, że może będziemy u nich mogli znaleźć schronienie. Jednak mówią, że nie ma­ją żadnych wo­l­nych miejsc, ale proponują nam obiad, z cze­go z chęcią korzystamy, bo dawno nie jedliśmy niczego normalnego. Pro­ponują, że możemy u nich się stołować jeszcze w następne dni. Radzą nam, abyśmy poszukali w Bazylice Grobu Pańskiego ojca Kazimierza, franciszkanina, który może nam pomoże.
Jednak do Bazyliki trafiamy akurat, kiedy ją zamykają z całym ceremoniałem, to znaczy klucznik z arabskiej rodziny, która tę funkcję pełni od setek lat, mocą nadanego mu przez sułtana prawa, wchodzi na drabinę podawaną mu przez sprawujących nadzór nad świątynią mnichów prawosławnych, greckich, ormiańskich, bądź zakonników franciszkańskich, w zależności od tego, kto ma akurat dyżur, i kluczem, do którego tylko on ma prawo, zamyka zamek. Później przez specjalny otwór wrzuca drabinę do środka, by następnego dnia znowu któryś z dyżurnych mu ją wystawił, żeby mógł z kolei otworzyć zamek. Ten rytuał ­powtarza się każdego dnia, przy współudziale wiernych, którzy zwykle nagradzają go brawami. Oprócz tego dostaje za pełnioną funkcję wynagrodzenie z ba­zyliki.
Niestety przez ten stan rzeczy, nie można się dostać do wnętrza w żaden inny sposób, dopiero rano, kiedy znów przyj­dzie ją otworzyć. Dlatego nie udaje nam się spotkać z ojcem Kazimierzem. Tułamy się więc po Jerozolimie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na nocleg. W końcu znajdujemy mały gaj oliwny, za kamiennym, dziurawym ogrodzeniem, w którym rozkładamy karimaty i śpiwory i zasypiamy snem sprawiedliwych. Kiedyś w podobnym miej­scu spali inni, kiedy Jezus modlił się przed swoją śmiercią, a może to było tu? Całe szczęście nie wypatrzył nas żaden żołnierz i nie musieliśmy się tłumaczyć, co tu robimy.

Rano wstajemy wcześnie i wychodzimy ostrożnie za kamienne ogrodzenie, żeby nikt nas nie zobaczył i żeby nie wzbu­dzać podejrzeń. Idziemy do sióstr na śniadanie, po drodze mijając ortodoksyjnych Żydów i bawiące się na ulicy dzieci. Tam spotykamy jakąś grupę pielgrzymów z Polski, która akurat u nich się stołuje. Podłączamy się pod nich i idziemy na drogę krzyżową.

Bazylika grobu w Jerozolimie

Jest piątek, więc najlepszy czas na nią, zwłaszcza gdy się jest w Jerozolimie, gdzie prawie 2000 lat temu miała ona miejsce. Dźwigając nasze ciężkie plecaki, łatwiej jest nam utoż­samić się i zjednoczyć z cierpiącym Chrystusem, i poczuć choć w niewielkim stopniu to, co on czuł, dźwigając swój krzyż ulicami tego miasta. Jednak nas nikt nie bije, nie popycha, nie wyśmiewa i nie poniża, nie jesteśmy ubiczowani i cierniem ukoronowani, a na końcu tej drogi nie czeka nas straszna śmierć na krzyżu.
Idziemy do Bazyliki Grobu, żeby nawiedzić cel naszej pielgrzymki, do którego zdążaliśmy przez 55 dni. Wchodząc, najpierw klękamy i całujemy kamień, na którym według tradycji leżało ciało naszego Zbawiciela po zdjęciu z krzyża i na nim było namaszczone przed złożeniem do grobu. Do dzisiaj kamień ten pachnie wonnościami i gdy się go dotknie i pogładzi dłońmi, na długi czas przechodzą one tym zapachem tak, że chce się je ciągle wąchać. Jednak prawdziwy kamień znajduje się pod nim i został przykryty w 1810 roku, aby pielgrzymi nie odłupywali kawałków oryginalnego, a zapach z niego pochodzi z olejków, które w każdy piątek są w niego wcierane. Później idziemy w górę schodami, które prowadzą do ołtarza powstałego w miejscu, w którym stał krzyż, na którym Jezus oddał za nas życie. Również tutaj klękamy i modlimy się, wsadzając rękę w otwór, aby dotknąć zimną skałę Golgoty.

Żydzi w Jerozolimie

Chwilę po tym rozpoczyna się msza święta po łacinie, w której uczestniczymy dziękując Bogu, że pozwolił nam tu szczęśliwie dotrzeć. Jest piątek godzina 15.00, a więc najodpowiedniejsze miejsce na ziem, aby sprawować Najświętszą Ofiarę. Na szczęście nie ma bardzo dużo ludzi. Jednak gdy po mszy schodzimy na dół, żeby wejść do Grobu, napotykamy długą kolejkę, w której musimy trochę postać. Mimo że każdy wchodzi tam tylko na chwilę, czego pilnuje stary, ortodoksyjny grecki mnich, popędzając wszystkich, to jednak każdy stara się przedłużyć ten czas maksymalnie. My przed wejściem musimy zdjąć nasze plecaki, bo nie przecisnęlibyśmy się z nimi. Mówię po angielsku, że przyszliśmy pieszo z Polski, co wzbudza szacunek mnicha i pozwala nam być wewnątrz trochę dłużej niż innym. Jednak chciałoby się, aby ta chwila nie kończyła się, bo miejsce to, uważane jest za centrum Wszechświata, w którym została pokonana śmierć, i człowiek czuje się tutaj naprawdę bezpiecznie jak dziecko w łonie matki. Jednak musimy je opuścić i znów wyjść na świat z nadzieją, że uda nam się tu wrócić, co stanie się wkrótce.
Wychodzimy z Bazyliki i stojącego przed nią franciszkanina pytamy o ojca Kazimierza, którego za chwilę przyprowadza do nas. Ma około pięćdziesiątki, ascetyczną posturę, okulary i twarz, z której emanuje spokój. Wita się z nami i słucha naszej opowieści. Mówi, że niestety nie może nas przenocować w klasztorze, bo w czasie Intifady władze Izraela zabroniły przebywania innych osób niż tam zamieszkałe. Każe chwilę poczekać, po czym przynosi nam kanapki i prowadzi nas do hostelu, gdzie wykupuje nam nocleg na trzy dni. Kiedy chcemy protestować, mówi, że nie ma żadnego problemu i zaprasza nas na 5.00 rano następnego dnia, do Grobu Pańskiego, na mszę świętą w naszej intencji. Żegna się z nami i wychodzi, zostawiając nas z wątpliwościami, czy to, co nas spotyka, dzieje się naprawdę, bo oto w jednej chwili przemieniliśmy się z tułających się po ulicach włóczęgów w gości hostelowych, dla których specjalnie jutro zostanie odprawiona msza.
Zostawiamy plecaki w naszym pokoju i wychodzimy jeszcze na stare miasto Jerozolimy, aby poczuć jej niezwykły klimat, błądząc po wąskich uliczkach pomiędzy straganami, pełnymi wszelkich wonności i smaków, które bombardują nasze zmysły na równi z nachalnymi handlarzami zachwalającymi swój towar i próbującymi nam go sprzedać. Później okrążamy jeszcze mury Jerozolimy i z nich podziwiamy zachód słońca, by powrócić do hostelu i w końcu po wielu dniach położyć się w łóżku i porządnie wyspać. No nie do końca porządnie, bo trzeba wcześnie wstać, po 4.00, żeby zdążyć na „naszą mszę”, nie możemy przecież na nią zaspać.

Udaje się nam być krótko przed 5.00 przed Grobem. Jest już ojciec Kazimierz z kielichem, naczyniem z winem i puszką z komunikantami. Wspólnie czekamy na koniec mszy, którą o 4.30 odprawia ortodoksyjny Grek pilnujący porządku wczoraj, wraz z innymi dwoma. Punktualnie o 5.00 wychodzą i wchodzimy my, schylając się przez małe przejście do Groty, w której skończyło się i zaczęło wszystko. Jest tam bardzo mało miejsca, z trudem mieścimy się w trójkę, mamy pół godziny, ale to w zupełności wystarczy. Ojciec Kazimierz odprawia dla nas mszę po polsku, tu w tym cudownym miejscu. Radość pomieszana ze wzruszeniem i biciem trzech serc w jednym grobie, tym Grobie. Ewangelia, krótkie kazanie, modlitwa powszechna, komunia i modlitwa osobista, tu w sobotni ranek, gdzie wczoraj Jezusa jeszcze nie było, bo żył, a jutro już go nie będzie, bo zmartwychwstanie. Więc to teraz jest najlepszy czas, bo on jest tu z nami, choć martwy, to jednak za chwilę żywy.
Ta świadomość napełnia serce dziką radością i wdzięcznością. I znów żal, że za chwilę trzeba stąd wyjść, bo ludzie czekają w długiej kolejce. Zastanawiają się, kim jesteśmy, że możemy tam tak długo być i przeżywać tam Najświętszą Ofiarę, kiedy wychodzimy z Grobu z radością Zmartwychwstałego na twarzach. Wspomnienie tej mszy jest wciąż żywe w mojej pamięci, chociaż minęło już od niej ponad 16 lat i było to w sobotni poranek 12 listopada 2005 roku, to mi zawsze będzie się kojarzyć z wielkanocnym porankiem.

PS. Pozdrowienia i podziękowania za wielkie serce, dla ojca Kazimierza Frankiewicza i sióstr elżbietanek. Dla Michała Perza pozdrowienia też.

0 0 głosów
Oceń ten tekst
Photo of author

Krzysztof

Jędrzejewski

Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x