Ostatnimi czasy przetoczyła się przez polski Internet dyskusja na temat nowo powstałego w Warszawie gmachu Muzeum Sztuki Współczesnej. Dyskusje były niekiedy bardzo burzliwe, dawały się odczuć emocje, a obydwie strony nie szczędziły sobie uszczypliwości. Co było istotą konfliktu? Jakość estetyczna nie tylko budynku, lecz także całej współczesnej architektury. Dały się zauważyć dwie dominujące postawy. Zwolennicy budynku twierdzili: „To takie nowoczesne! Funkcjonalne! Jak ktoś tego nie rozumie, wystawia świadectwo swej ciasnoty…! Obskurantyzmu…!”. Z kolei przeciwnicy: „Kiedyś to była architektura! Powstawały piękne katedry na chwałę Bożą…! Nie to, co teraz…!”.

Osobiście uważam, że trudno przesądzić o tym, kto jednoznacznie ma rację. Oczywiście jako historyk sztuki serce swoje powinnam skłonić ku zwolennikom sztuki dawnej. Jednak nie przekreślam całkowicie współczesnych osiągnięć. Będąc niedawno w Warszawie, miałam okazję zapoznać się ze spornym gmachem na własne oczy, na razie tylko z zewnątrz, bez wchodzenia do środka. Na to przyjdzie czas później. Przede wszystkim zwróciłam uwagę na dopasowanie obiektu do otoczenia. Stoi on naprzeciwko klocowatej, peerelowskiej zabudowy ul. Marszałkowskiej i według mnie wkomponowuje się w nią idealnie. Inna sprawa, czy zgranie z otoczeniem powinno być uznawane za istotne kryterium – można by tu dyskutować. Słynne Muzeum Guggenheima w Bilbao w oczywisty sposób odcina się od otoczenia i w tym przypadku to właśnie stanowi o sile jego wyrazu, poza formą architektoniczną, typową dla jego twórcy Franka Gehry’ego. Podobnie jak inny bardzo znany budynek jego projektu, Tańczący Dom w Pradze, wystawiony na miejscu secesyjnej kamienicy zniszczonej w czasie II wojny. W porównaniu z nimi warszawski budynek jawi się jako bardzo proste uzupełnienie przestrzeni. Umówmy się – spełnia swoje zadanie. Nie zachwyca, ale chyba jego zadaniem nie było wywoływanie szczególnych wzruszeń estetycznych. Czy w ogóle ktokolwiek w obecnych czasach do nich dąży?
I tutaj dochodzimy do sedna tematu – co w postrzeganiu architektury winno być na pierwszym miejscu? Estetyka, funkcjonalność, a może sprzężenie tych dwóch aspektów? W architekturze sakralnej, jaka zaczęła się kształtować wkrótce po ogłoszeniu przez cesarza Konstantyna edyktu mediolańskiego, od samego początku mamy do czynienia ze wzajemnym uzupełnianiem się obydwu tych aspektów. Oczywiście już wcześniej istniały obiekty będące miejscami spotkań chrześcijan, jednak w momencie, kiedy nowa religia zyskała państwową opiekę, nastąpiła eksplozja chrześcijańskiego budownictwa. Za wypracowanymi wówczas wzorcami przez wieki podążały kolejne generacje architektów i dzieje się tak dalej mimo pojawienia się nowych wskazań – już po soborze watykańskim II. Rzymska bazylika, tzw. cyrkowa, mająca swe źródło właśnie w antycznych cyrkach, legła u podstaw całej architektury chrześcijańskiej. W mniejszym stopniu tyczy się to budowli na planie centralnym, które też były obecne od pierwszych wieków, a w późniejszych stuleciach stały się domeną Wschodu. W rzymskim katolicyzmie traktowane były, z pewnymi wyjątkami, raczej „po macoszemu”.