W 2007 roku poszedłem pieszo do Fatimy, aby uczcić 90. rocznicę objawień maryjnych. Przez 84 dni szedłem z Polski przez całą Europę, po drodze nawiedzając także sanktuaria maryjne w La Salette i Lourdes (co opisywałem w poprzednich numerach). Trasę mojego marszu dla Maryi chciałem jeszcze poprowadzić przez Santiago de Compostela, gdzie znajduje się grób świętego Jakuba.
Mam nadzieję, że Matka Boża nie pogniewa się na mnie za to – zwłaszcza, że go znała i razem z nim była przy Jezusie podczas Jego ziemskiej działalności, a potem w czasie zesłania Ducha Świętego. Jakub udał się po tym wydarzeniu drogą morską do dzisiejszej Hiszpanii, aby ewangelizować zamieszkałe tam wtedy plemiona celtyckie. Następnie, po paru latach, powrócił do Jerozolimy i został jej pierwszym biskupem, by w 44 r. jako pierwszy z apostołów ponieść śmierć męczeńską przez ścięcie mieczem na polecenie Heroda Agryppy I. Kat, który go ścinał, wzruszony tym, że skazany przed śmiercią mu przebaczył, nawrócił się i również poniósł śmierć męczeńską. Kiedy w VII w. Arabowie zajęli Ziemię Świętą, ciało świętego Jakuba zostało potajemnie przewiezione do Hiszpanii i tam pochowane. Jego głowa pozostała natomiast w Jerozolimie, gdzie znajduje się do dziś w tamtejszym kościele ormiańskim. Jednak gdy muzułmanie opanowali także Półwysep Iberyjski, grób świętego ukryto, by nie dopuścić do profanacji.
Zapomnienie
Z biegiem czasu zapomniano o nim zupełnie. Dopiero w 813 r. biskup Teodomir zobaczył gwiazdy spadające na pole. Udał się tam pod wpływem objawienia i odnalazł grób apostoła. Od tego czasu miejsce to nazywa się Santiago de Compostela, czyli Święty Jakub z Pola Gwiazd. Wieści o tym wydarzeniu szybko rozeszły się po całej Hiszpanii, co podniosło ducha chrześcijańskiego w narodzie żyjącym pod panowaniem muzułmańskim. Alfons II, ówczesny król Asturii, jedynego regionu Hiszpanii, który nie został podbity, odbył pielgrzymkę do grobu apostoła i przyczynił się do rozwoju jego kultu przez ufundowanie pierwszej świątyni w Santiago. Podjął on wiele wypraw przeciwko muzułmanom, dzięki czemu odzyskano z ich rąk znaczną część Półwyspu Iberyjskiego. Po bitwie pod Clavijo w 844 r., którą stoczył z Maurami syn króla Ramirez, świętego Jakuba zaczęto nazywać Matamoros, czyli pogromca Maurów – wierzono, że pojawił się w czasie bitwy na białym koniu i pomógł ich rozgromić. Od tego czasu stał się on patronem rycerzy walczących z muzułmańskimi najeźdźcami. W XI w. rozpoczęto budowę katedry w Santiago de Compostela, która trwała do XVIII w. Wtedy też rozpoczął się związany z tym miejscem ruch pielgrzymkowy. Santiago stało się po Jerozolimie i Rzymie trzecim najważniejszym miejscem pielgrzymkowym, do którego zdążali wierni z całej Europy. Specjalnie dla nich powstawały sieci dróg z zajazdami, schroniskami i szpitalami.
Jednak w XX w. popularność pieszych pielgrzymek zaczęła słabnąć, co było związane z sekularyzacją i przyjęciem przez większość społeczeństw europejskich konsumpcyjnego stylu życia, który wykluczał wyrzeczenie oraz zdolność do poświęcenia i ofiarowania, będące tak istotne dla pielgrzymowania, a także wiarę w działanie Bożej Opatrzności. Poza tym rozwój motoryzacji spowodował, że ludzie przestali chodzić, przez co piesze szlaki zanikły na rzecz dróg szybkiego ruchu.
Renesans pielgrzymki
Na początku lat 80. XX w. zaobserwowano jednak powolny renesans idei pielgrzymowania do grobu świętego Jakuba. W XXI w. stało się to wręcz modą, przez co niestety zatraca się religijny wymiar pielgrzymki, ponieważ spora część udających się do Santiago idzie tam dla sportu, przygody bądź w celach turystycznych. Wielu nie uczestniczy wcale w żadnych obrzędach religijnych, a nawet otwarcie deklaruje się jako niewierzący. Miejmy nadzieję, że jest to dla nich początek spotkania z Panem Bogiem, do którego w końcu zaprowadzi ich święty Jakub.
W całej Europie masowo powstają coraz to nowe rekonstrukcje starych szlaków, lecz gdy ja szedłem w 2007 r., nie istniało ich aż tyle i nie były tak dobrze pooznaczane. Co prawda pojawiały się w centrach większości miast europejskich, jednak gdy już z nich wychodziłem, znikały w tajemniczych okolicznościach, przez co parokrotnie błądziłem i traciłem czas na poszukiwania szlaku. W końcu postanowiłem iść swoją ścieżką, wytyczoną położeniem miast, przez które kiedyś przebiegał szlak. Starałem się iść bocznymi drogami albo rowerowymi, które prowadziły wzdłuż głównych, jednak nie zawsze się to udawało.
Od Lourdes było już łatwiej, ponieważ miałem za sobą dwie trzecie drogi i wiedziałem, że w razie niepogody w Hiszpanii mogę liczyć na noclegi w schroniskach, które znajdują się przy drodze co około 10–15 kilometrów. Jednak żeby było naprawdę z górki, musiałem przejść jeszcze przez Pireneje.
Znowu, tak jak w 2001 r., gdy szedłem tędy pierwszy raz, zabiera mi to cztery dni. Najpierw idę na przełęcz Pierre Saint Martin na wysokość 1766 m n.p.m., gdzie znajduje się granica francusko-hiszpańska. Stamtąd schodzę do miejscowości Isaba, w której udaje mi się szybko rozbić namiot, jeszcze nim dopadnie mnie burza, jednak pirenejskie burze są tak gwałtowne, że następnego dnia muszę suszyć rzeczy, które i tak przemokły, mimo że były w namiocie. Na całe szczęście wychodzi słońce, choć nie na długo, bo pod wieczór znowu zaczyna się chmurzyć, lecz schodzę już z wysokich gór i rozbijam namiot u ich podnóża w miejscowości Lumbier, w jakimś starym ogrodzie, właśnie gdy zaczyna padać. Deszcz leje całą noc i namiot zaczyna mi przeciekać, więc wstaję, choć jest jeszcze ciemno, żeby nie moknąć. Tego dnia cały czas pada, nie mogę osuszyć namiotu i w końcu postanawiam spać w schronisku, zwłaszcza że nareszcie znajduję się na właściwym szlaku w miejscowości Puente la Reina, znanej ze słynnego mostu, na którym kiedyś częstowano pielgrzymów winem. Udaje mi się znaleźć schronisko, gdzie w końcu mogę kupić sobie credencial, czyli książeczkę przeznaczoną do zbierania pieczątek w miejscach, przez które się przechodzi – w celu udokumentowania przebytej drogi. Jest to rodzaj paszportu pielgrzyma, na podstawie którego dostaje się później w Santiago pamiątkowy dyplom z odbytej pielgrzymki. Schronisko jest dosyć duże, dlatego nie ma problemu z wolnymi miejscami.
Im bliżej celu, tym coraz gorzej
Nie mogę tutaj opisywać po kolei całej drogi, więc uczynię to w skrócie. Szedłem głównym i zarazem najbardziej popularnym szlakiem zwanym Camino Frances, czyli Drogą Francuską. Wiedzie ona przez miasta takie jak Estella, Logrono, Najera, Santo Domingo de la Calzada, Burgos, Sahagun, Leon, Astorga, Ponferrada, O Cebreiro, Palas de Rei czy Arzua, by w końcu zaprowadzić do Santiago de Compostela. Każdego dnia wstaję przed świtem, gdy wszyscy jeszcze śpią, i idę cały dzień, aż do zmroku. Do schronisk przychodzę, gdy wszyscy kładą się już spać. Wychodzę pierwszy, przychodzę ostatni. W końcu mam już dość spania w schroniskach, gdzie jest pełno ludzi i prawie zawsze ktoś głośno chrapie i mnie budzi. Śpię w nich tylko wtedy, gdy pada albo gdy pod wieczór wyląduję w centrum miasta i trudno z niego wyjść. Na co dzień korzystam z namiotu, mimo że oficjalnie biwakowanie na dziko jest w Hiszpanii zabronione. Rozbijam się, gdy robi się ciemno i wstaję, gdy także jest ciemno, żeby nikt mnie nie widział.
Droga wiedzie przez piękne krajobrazy takich prowincji jak Navarra, Rioja, Burgos, Palencia, Kastylia i Leon, Galicja. Mijam malownicze wioski z małymi zapomnianymi kościółkami i większe miasta z potężnymi katedrami, gdzie parę razy udaje mi się trafić na Mszę Świętą. Czasami mijam pojedynczych pielgrzymów, których pozdrawiam tradycyjnym buon camino! (dobrej drogi!). Idę w jesiennym słońcu i deszczu, w cieple i chłodzie, w porannej mgle, przez równiny, wyżyny, góry i doliny.
74 dni od wyjścia
W końcu, po 74 dniach od wyjścia z mojego domu w Luboniu koło Poznania i po 19 dniach od wyjścia z Lourdes, dochodzę do Santiago de Compostela. Jest środa, 17 października 2007 r., godzina 16.15, kiedy staję na szczycie Monte do Gozo (Góry Radości) – wzgórza, z którego roztacza się widok na Santiago i z którego widać wieże katedry oddalonej stąd tylko o sześć kilometrów. Widzę pomnik zbudowany ku czci pielgrzymów, którzy tutaj przybyli, w tym tych największych, czyli świętego Franciszka i świętego Jana Pawła II. Jest tutaj także wielkie schronisko, jednak szkoda mi cennego czasu i nie zostaję w nim, a idę dalej, by jeszcze tego dnia stanąć przed świętym Jakubem.
O 17.40 jestem na placu przed katedrą. O tej porze nie ma tu dzikich tłumów, jakie czasami pokazywane są w reportażach. Jest cisza i spokój. Spotykam pojedynczych pielgrzymów. Zwiedzam katedrę, która przytłacza swoją wielkością. Idę do grobu świętego Jakuba, aby oddać mu hołd i modlić się za jego pośrednictwem, a później wchodzę do góry nad główny ołtarz, aby dotknąć jego figury, co jest zwyczajem wszystkich pielgrzymów, którzy przybywają do Santiago de Compostela. Chciałbym być tutaj na Mszy Świętej, ale mimo że jest po 18.00, nic nie wskazuje na to, aby miała się ona odbyć. Wychodzę więc z katedry, żeby udać się do biura pielgrzyma w celu odebrania dyplomu potwierdzającego odbycie pielgrzymki do Santiago. Udaje mi się to prawie w ostatniej chwili, bo biuro zamykane jest o 19.00. Pracowników biura mało obchodzi to, że idę z Polski. Na pewno nie dociera to do nich, bo myślą, że przyjechałem do Hiszpanii i szedłem z Puente La Reina, gdzie kupiłem paszport pielgrzyma. A może po prostu chcą jak najszybciej skończyć swoją pracę i iść do domu. Potem w jakimś sklepie z pamiątkami kupuję sobie muszlę, która jest znakiem rozpoznawczym tych, którzy odbyli pielgrzymkę do Santiago.
Wąskimi uliczkami wracam do katedry, aby jeszcze się pomodlić, jednak jest już zamknięta. Postanawiam ją obejść i kiedy mijam boczne wejście, które było zamknięte, akurat wychodzą z niego ludzie. Okazuje się, że właśnie skończyła się Msza Święta, która odbywała się o 19.00 w jakiejś bocznej kaplicy. Próbuję jeszcze dostać się do środka, ale pozwolono jedynie wyjść ludziom po Eucharystii i zamknięto drzwi. Denerwuję się na siebie, że nie uczestniczyłem w niej i w tym czasie załatwiałem sobie dyplom oraz robiłem zakupy. Ale trudno, widać tak miało być.
Chcę iść na Mszę następnego dnia, więc szukam jakiegoś schroniska. Pytam napotkanych pielgrzymów, gdzie śpią. Odpowiadają, że niedaleko i bardzo tanio – za 20 euro. Dla nich to może bardzo tanio, ale mnie nie stać na taki wydatek. Mówią, że jest podobno jakieś darmowe schronisko albo na Monte Gozo za 5 euro. Nie chce mi się tam wracać i robić dodatkowych 12 kilometrów, więc szukam tego darmowego. Odnajduję je, gdy jest już ciemno. Jednak okazuje się, że jest to schronisko dla narkomanów i alkoholików. Jeśli nie mam takich problemów, to nie ma tu dla mnie miejsca. Tułam się dalej, nie mając się gdzie podziać. W końcu znowu ląduję pod katedrą, jest akurat po 21.00, więc odmawiam Apel Jasnogórski, żegnam się ze świętym Jakubem i w końcu idę dalej, szukając miejsca, na którym mógłbym rozbić namiot, ale trudno znaleźć takie w centrum miasta. Wychodzę więc z niego na przedmieścia, gdzie znajduję w końcu jakąś zieleń, rozbijam namiot i zasypiam, około 23.00.
Budzę się wcześnie rano. Nie wracam już do katedry, by nie tracić czasu. Muszę wyruszyć jak najprędzej, żeby zdążyć na czas do Fatimy. Zostało mi tylko 10 dni. Mam nadzieję, że święty Jakub doda mi sił i dopomoże, abym szczęśliwie dotarł do Matki nas wszystkich.
51głos
Oceń ten tekst
Krzysztof
Jędrzejewski
Odbywa piesze pielgrzymki do miejsc świętych w Europie, Polsce i Ziemi Świętej.