Pewien znajomy trzylatek, widząc starszego brata ministranta szykującego się na roraty, też deklarował chęć udziału w nich, po czym w trakcie mszy wdzięcznie zasypiał na ramieniu towarzyszącego dorosłego, który, idąc do komunii, dźwigał słodki, pochrapujący ciężar, co budziło sympatyczne reakcje ze strony obecnych w kościele.
Rezolutny pięciolatek, widząc ustawiających się przed ołtarzem ludzi, teatralnym szeptem powiedział do pozostającej w ławce mamy: „Nie bój się, mamo, też tam idź”. Trudno dziwić się łzom, które pojawiły się w jej oczach.
Dwuletnia dziewczynka miała zwyczaj do dźwięku gongu dorzucać ciepłym głosikiem: „din–don”. Pewnego razu wywołała uśmiechy na twarzach obecnych, gdy zamiast zwykłego „din–don” z tyłu kościoła, gdzie zwykle stała z rodzicami, zabrzmiało „bim–bam”.
Dobrze, gdy dzieci są w kościele, we wspólnocie jest miejsce dla wszystkich, a one z takim zaangażowaniem przekazują znak pokoju, rozdają uśmiechy, wyczekują pana kościelnego z koszyczkiem, a czasem wychodzą mu nawet naprzeciw.
Dzieci wnoszą do kościoła radość, gdy dorzucą jeszcze jedno „amen” albo dośpiewają kolejną zwrotkę kolędy. Budzą ciepłe uczucia, kiedy zapłaczą cichutko lub znikną pod ławką, by klęczeć tak samo jak dorośli, gdy wspinają się na palce, aby wszystko widzieć lub zadają pytanie o coś, co usłyszały lub zobaczyły, a jest dla nich niezrozumiałe.
Bywa i tak, że nieco irytują swoim zachowaniem: gonitwą po posadzce, szturchaniem sąsiada, domaganiem się czegoś (najczęściej wyjścia), jedzeniem chrupek, wchodzeniem butami na ławkę lub jej kopaniem. Każdy z nas przynajmniej jedną taką sytuację ma teraz przed oczami i przypomina sobie własne myśli w tamtym czasie. Prawdopodobnie nie były zbyt pobożne. Nie jesteśmy przecież świętymi i trudno nam pozostać niewzruszonymi i skupionymi na ołtarzu w takich chwilach. Wtedy pewnie znajdujemy się między znaczeniem słów Jezusa, aby pozwolić dzieciom przychodzić do niego, a przepisami prawa kanonicznego, nieoczekującymi od dzieci do lat siedmiu takiego rozeznania, które powoduje obowiązek udziału we mszy świętej. Gdzieś pośrodku znajduje się odpowiedź na pytanie, kiedy i jak kształtować zachowanie dzieci w kościele. Wiele już na ten temat napisano, co jakiś czas na różnych forach i w przestrzeni medialnej toczą się dyskusje o roli rodziców, koniecznej wyrozumiałości starszych, podejściu księży itp. Rodzice dzielą się swoimi sukcesami i porażkami w czasie rodzinnego udziału we mszy świętej. Wielu szuka sprawdzonych sposobów. Może kilka z nich się komuś przyda – testowane, działają, choć pewnie nie we wszystkich przypadkach.
Maluszki w wózkach warto nakarmić i zabrać na spacer, by usnęły przed mszą. Trzeba wtedy dostosować się do rytmu malucha i to on wyznaczy najczęstszą godzinę wspólnego pójścia do kościoła. Siedzące, stające i próbujące chodzić dzieci ciekawe świata to niemałe wyzwanie. Są jednak rodzice, którzy potrafią utrzymać pociechy w wózku lub na rękach i nie pokazują, że w kościele można sobie pełzać, chodzić i skakać. Początki bywają trudne, zdarzają się protesty, ale najczęściej maluchy szybko rozumieją, że świat ze statycznej perspektywy też jest ciekawy.
Troszkę starsze dzieci to wdzięczne wyzwanie dla pomysłowości rodziców. Warto je zainteresować tym, co się dzieje. Można czekać na dźwięki dzwonków, ulubione pieśni, konkretne modlitwy. Tak, tak, małe dzieci całkiem szybko uczą się mówić „Ojcze nasz” czy modlitwę do św. Michała Archanioła odmawianą po mszy świętej. Mogą czekać na moment uklęknięcia, przekazania znaku pokoju, pójścia z rodzicami za rączkę do ołtarza. Chętnie odpowiadają też odpowiednim tekstem we właściwych momentach. Choć i tu zdarzają się zabawne sytuacje jak ta, gdy na „Baranku Boży” spod ławki rozlega się dziecięcy basik: „bajan, bajan tjik” – urocza panienka usłyszała i skojarzyła po swojemu.
Niektórym dzieciom towarzyszą książeczki o mszy świętej – to też dobry pomysł, ale trzeba być gotowym na pytania dotyczące obrazków czy porównywanie tego, co narysowane, z tym, co na ołtarzu. Lepiej jednak nie zabierać ze sobą lalek, pluszaków i autek, bo trudno nie ulec pokusie urządzenia samochodowych wyścigów w nawie bocznej albo rzutów pluszakami do celu, a poza tym czasami znajdzie się rówieśnik, który też chętnie pobawiłby się przyniesioną zabawką i kłopot gotowy. Proszę mi uwierzyć, widziałam podczas mszy rodzeństwo ćwiczące pluszaki w lataniu i były to dzieci zdecydowanie powyżej lat czterech. Warto robić wszystko, żeby nie prowokować najmłodszych uczestników liturgii do interakcji, by nie podnosić sobie i innym poziomu emocji.
Wspomniane sposoby z reguły działają, ale czasami sytuacja jest trudna do opanowania i wtedy rodzice decydują się przez jakiś czas uczestniczyć osobno w różnych mszach niedzielnych, opiekując się na zmianę najmłodszymi. Może to być najlepszym rozwiązaniem, choć oczywiście komplikuje trochę organizację świątecznego dnia. Po pierwsze, warto jednak mieć na uwadze kilka elementów, a przede wszystkim rangę mszy świętej. Zwykle przekornie pytam, czy bieganie, skakanie, rzucanie pluszakami i głośne krzyki byłyby możliwe przed ekranem, na którym rozgrywa się mecz o wszystko czy ważą się losy ulubionego bohatera. Szczerze powiem, że nie znam ani jednego takiego przypadku.
Po drugie, trzeba zrozumieć wrażliwość uczestników liturgii i nie gniewać się za ich tzw. ciężkie spojrzenia czy wymowne zamilknięcie księdza, gdy z tyłu kościoła dobiega przenikliwy krzyk albo ktoś niebezpiecznie balansuje na schodkach ołtarza.
O jednym nie można zapominać: wyjście do kościoła niech kojarzy się dzieciom dobrze – dzieje się coś wyjątkowego, ubieramy się ładnie, w stroje, w których nie biegamy po ogródku, zakładamy odświętne buty, mama i córka biorą torebki, może na ręce pojawi się pierścionek, a we włosach specjalnie dobrana spinka. I nie spieszymy się, o ile to możliwe. W pośpiechu łatwo się zdenerwować i dzieci zapamiętają te niedzielne wyjścia jako nieprzyjemny obowiązek z fatalną atmosferą w tle.
Dzieci rosną i czasami wcale nie jest łatwiej, bo nagle pojawia się słynne: „nuuuuda”.
Nie gniewajmy się na dzieci, gdy mówią, że nudzą się w kościele. Nie idealizujmy, też nam się to zdarza, choć raczej z innych powodów. Pewna mama chrzestna powiedziała chrześniakowi: „Rozumiem, że się nudzisz, ale przypomnij sobie, gdy mama czyta ci po raz setny twoją ulubioną książkę. Ją też to trochę nudzi, prawda? Wiesz, dlaczego wciąż ci ją czyta, gdy prosisz? Bo cię kocha. Spróbuj więc powiedzieć Panu Bogu, że się nudzisz, ale jesteś tu, bo Go kochasz”. Chrześniak obiecał spróbować.
Warto pomyśleć o zaangażowaniu dzieci w kościele – w służbę liturgiczną, śpiew w scholi, a także o intencjach, z którymi idą na mszę. Ich przypominanie sobie pomaga w trudniejszych momentach.
Może msza z udziałem dzieci?
To prawdziwy temat rzeka. U jednych budzi zachwyt, bo „się dzieje”, a inni reagują jak pewne rodzeństwo, które ogłosiło triumfalnie, że nigdy więcej nikt ich nie zaciągnie na „dziecięcą mszę” po Pierwszej Komunii Świętej najmłodszego. Co najciekawsze, dzieci miały argumenty takie, jakie zwykle przypisuje się tzw. pobożnym starszym paniom.
Czy dzieci powinny czytać czytania w trakcie mszy?
Słyszałam chłopca, który robił to fenomenalnie, ale z reguły dzieciom te teksty sprawiają trudność. Czy modlitwa wiernych powinna być odczytywana z kartek przygotowanych przez katechetkę czy spontaniczna? To też bardzo trudne pytanie. Jednak prawdziwym wyzwaniem są kazania dla najmłodszych, zwłaszcza tzw. dialogowane. Często przynoszą one wiele radości dorosłym, ale łatwo wejść na minę, jak się to zdarzyło pewnemu księdzu, który zapytał, co trzeba zrobić, by wejść do nieba, i usłyszał w odpowiedzi, że trzeba się zabić. Troszkę mu się schemat kazania posypał w tym momencie. Inny znalazł się w niezręcznej sytuacji, gdy na słowa o wyższości ubogiej dziewczynki w podartej sukience nad biznesmenem z czarną teczką i laptopem usłyszał protest: „proszę księdza, przecież pieniądze są potrzebne”.