Choć Sycylia kojarzy nam się często z doskonałymi warunkami klimatycznymi i rozpalanymi przez słońce do czerwoności soczystymi pomarańczami, ta włoska wyspa w pierwszej połowie XX wieku wydała dużo znamienitszy owoc. Wiedział o tym Gabriele Roschini, autor klasyfikacji osiemnastu maryjnych mistyczek wszech czasów, opisywanej na łamach „Królowej” w ramach cyklu artykułów. Tym razem przyjrzymy się postaci mniej znanej, a mianowicie siostrze Łucji Mangano.
CZYTAJĄC ŻYWOTY ŚWIĘTYCH i znajdując w nich opisy wielkich cierpień, jesteśmy narażeni na ryzyko dojścia do fałszywego wniosku, iż mistykom Bóg nigdy nie daje dobrego zdrowia. Na szczęście postać, o której opowiem, stanowi przykład, że tak być nie musi. Fakt bycia stygmatyczką szedł u niej w parze z posiadaniem bardzo mocnego organizmu. Znaki na jej ciele znikały szybko i bez śladu. Czy zatem im większe cierpienie, tym większa świętość? Niekoniecznie, choć to prawda, że możliwość przeżywania boleści w ramach utożsamiania się z Jezusem ukrzyżowanym, z miłości do Niego, jest wyższym stopniem życia duchowego. Zakres tego cierpienia pozostaje suwerenną decyzją Boga.
Pierwsze jaskółki mistycyzmu
Jakie dzieciństwo wybrał dla Łucji Mangano? Urodziła się – tak jak jej Oblubieniec, Jezus – nie w pałacu pełnym kosztowności, a w rodzinie ubogiej. Według biografa wcześnie zaczęła przejawiać oznaki życia mistycznego. Z prostotą serca śpiewała o Chrystusie: „chcę poślubić Króla, który uczyni mnie królową”. Jako dziewiętnastolatka została córką Maryi i zaczęła uczyć dzieci katechizmu. Kilka lat później rozpoczęła apostolat u Urszulanek Unii Rzymskiej (tzw. urszulanek czarnych, nie tych od św. Urszuli Ledóchowskiej) i ich regułę pokochała całym sercem. „Gdybym się tysiąc razy urodziła, tysiąc razy zostałabym urszulanką” – wyznała któregoś razu.
Diabeł realny jak wszystko dookoła
Początek fenomenów mistycznych to rok 1920. Wtedy to doświadczyła pierwszej ekstazy, ale też manifestacji złego ducha. „Nagle coś mnie gwałtownie uderzyło. […] Dostrzegłam obok jakiegoś straszliwego potwora, który pożerał mnie wprost płonącymi ślepiami”. Przez następne pięć lat doznawała wielkich duchowych cierpień nazywanych przez nią „oschłością duchową” i zdających się odpowiadać temu, co Jan od Krzyża nazywał „nocą zmysłów”. Jak się okazało, poprzedziła ona „noc ducha”, czas uwalniania się od pychy i egoizmu, czego Łucja nie traktowała jak choroby, lecz uznawała za „schody” wiodące ją bliżej Boga.
W ciągu trzynastu lat przeżyła co najmniej pięć tysięcy ekstaz. Współpracowała z łaską, trzymając ścisłą dyscyplinę i dokonując samobiczowań. Był czas, że w piątki nosiła włosiennicę z ostrymi gwoździami, oczywiście za zgodą spowiednika. Naoczni świadkowie potwierdzają, że co najmniej dwukrotnie na ciele owej XX wiecznej mistyczki pojawiły się prawdziwe rany stygmatyczne. Zakonnica modliła się, by Pan oszczędził jej tego nadprzyrodzonego doświadczenia, gdyż ściągało ono przykrą ciekawość tłumów. Ekstazy miały charakter rozmaity. Jednym z ich rodzajów było współuczestniczenie w męce Chrystusa. Między styczniem 1927 roku a Wielkim Tygodniem w 1928 przeżywała cierpienia Ukrzyżowanego w każdy czwartek i piątek. W następnych latach te ekstazy kończyły się przeżywaniem Chrystusowej agonii.
We wczesnych latach ukształtował się charakter Łucji wychowywanej na wsi wśród gajów oliwnych i winnic. Była z jednej strony bardzo żywa, aktywna, pogodna, a z drugiej – oddana rozważaniom pasyjnym.
Wróćmy jednak do stygmatów. Są one trudne do sklasyfikowania dla współczesnej medycyny ze względu na to, że nie prezentują one znamion ani rany, ani wrzodu, ani żadnego innego znanego objawu dermatologicznego. Ponadto medycyna nie zna urazów, które tworzyłyby się samoistnie. Prawdziwe stygmaty nie poddają się prawom krzepnięcia, nie podlegają infekcjom i znikają bez pozostawiania blizn. Jednak chyba najbardziej niesamowite jest to, że przypominają rany, jakie Jezus Chrystus otrzymał podczas ukrzyżowania.