Gościnność. Rumunia 2000

Zgodnie z poleceniem redakcji mam napisać o gościnności, jakiej zaznałem w drodze. Trochę ciężko mi to robić, bo w czasie moich pielgrzymek staram się liczyć tylko na siebie i nie korzystać z gościnności napotkanych ludzi. Jem to, co kupię w przydrożnych sklepach, i śpię, gdzie się da w namiocie, który dźwigam w plecaku. Jednak czasami, gdy po drodze nie ma sklepów, albo gdy pogoda załamuje się, muszę korzystać z ludzkiej życzliwości. 

Wtedy staję się jak ten z ewangelii, o których mówi Chrystus: „Zaprawdę, to, co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnie uczyniliście”, jakbym miał na próbę wystawiać dobroć tych, których mijam. Różnie z tym bywa w różnych krajach. Generalnie panuje taka zasada, że im bogatszy kraj, tym słabsza gościnność. Im bogatsi ludzie, tym mniej w nich empatii, bo ciężko jest sytemu zrozumieć głodnego, chyba że kiedyś sam był głodny. Jednak są takie kraje, gdzie ludzie sami pomagają, nawet nie proszeni o pomoc. Takie sytuacje spotykały mnie w Rumunii, przez którą szedłem w maju 2000 roku w drodze do Ziemi Świętej. 

Dziadek

Jest piękny, wiosenny majowy dzień. Idę przez jakąś wioskę, której nazwy już niestety nie pamiętam. Wioska jest uboga: nie ma nawet w niej asfaltu, tylko bruk. Jest około 16.00, kiedy z jednego z mijanych gospodarstw wybiega starsza kobieta w czerni. Dogania mnie i pyta gestem, czy nie jestem głodny. Właściwie chciałem wyjść za tę wioskę, zatrzymać się i coś zjeść, więc z chęcią się zgadzam i idę za nią na podwórze gospodarstwa. Tam przed frontem domu stoi duży stół, przy którym siedzi cała rodzina – kilkanaście osób, wśród których przeważają starsze kobiety w czerni. Przychodzi mi do głowy, że chyba trafiłem na jakiś pogrzeb, jednak wszyscy są bardzo pogodni i poza czarnymi strojami nic nie wskazuje, żeby byli w żałobie. Witam się z nimi, a kobieta, która mnie przyprowadziła, sadza mnie na honorowym miejscu przy stole, i po chwili przynosi mi talerz z ziemniakami i klopsami, i kompot. 

Jeden z synów kobiety, który jest w moim wieku, mówi po angielsku, więc możemy się jakoś dogadać. Opowiadam o sobie: skąd idę i dokąd, a on tłumaczy reszcie. Kiedy już zjadłem, pyta mnie, czy boję się umarłych, a kiedy zaprzeczam, pyta, czy chciałbym zobaczyć jego dziadka, który wczoraj umarł, a jutro ma pogrzeb. Trochę mnie to zaskakuje, ale zgadzam się i idę za nim do domu, w którym stoi otwarta trumna, okryta całunem. Mężczyzna odsłania całun i pokazuje mi zwłoki. Pomarszczona twarz dziadka wygląda pogodnie, jakby był pogodzony ze swoją śmiercią, tak jak twarze wszystkich żyjących z jego rodziny. Nie ma tutaj nigdzie łez i rozpaczy, tylko pogodzenie się z wolą bożą. 

Modlę się przez chwilę za jego duszę i dziękuję Bogu za jego dobre, długie życie i rodzinę, którą po sobie zostawił, bo dzięki temu tutaj jestem. Później wychodzę z domu i żegnam się z nimi bardzo serdecznie, dziękując za gościnę i dostając na drogę jeszcze pełno jedzenia. Kobiety ściskają mnie i całują, chyba bardziej niż swojego rodzonego wnuka, mimo że w ogóle mnie nie znają. Obiecuję im jeszcze, że będę modlił się za ich zmarłego, i idę dalej; chociaż ciężko mi się idzie, bo trochę się objadłem. 

Pokrzywy

Kiedy indziej w innej wiosce w jednym z gospodarstw proszę o wodę. Starsza kobieta chce mi jej nabrać ze studni, więc sam biorę wiadro i ją sobie wyciągam. Jest lodowata i doskonale gasi pragnienie. Kobieta pyta gestem, czy nie jestem głodny, a ja nie zaprzeczam. Zrywa rosnące przy domu pokrzywy i każe mi chwilę poczekać. Jest mi trochę głupio: gdybym wiedział, że oprócz pokrzyw nie ma co włożyć do garnka, to nie przyznałbym się do głodu. Teraz jednak trochę trudno mi się wycofać, żeby sobie nie pomyślała, że gardzę jej gościnnością. Po chwili przychodzi i próbujemy rozmawiać, ja mówię do niej po angielsku, a ona do mnie po francusku, bo kiedyś uczyła się go w szkole. Jednak tym sposobem niewiele się rozumiemy, bardziej zrozumiałe są gesty. Mówię jej i pokazuję, że idę pieszo z Polski do Jerozolimy, pokazuję na mapie, przez jakie kraje i miasta. Mówię jej, jak mam na imię, i pytam o jej, jednak niestety już go dzisiaj nie pamiętam. Ona pyta, czy jestem ortodoksem (prawosławnym), a ja odpowiadam, że katolikiem. Sama jest prawosławna, ale mówi i pokazuje, że to żaden problem, bo ortodoksi i katolicy to jedno. To dzięki patryjarsze cerkwi rumuńskiej Teoktystowi, który przyjaźnił się z Janem Pawłem II i wielokrotnie się z nim spotykał. Cerkiew grecka, serbska i rosyjska są bardzo uprzedzone w stosunku do katolików i uważają nas za heretyków i schizmatyków. Jednak Cerkiew rumuńska, do której należy 85 procent Rumunów, jest względem nas nastawiona przyjaźnie i bez uprzedzeń (w każdym razie było tak wtedy, w 2000 roku). 

W końcu zupa z pokrzyw już jest gotowa i stoi przede mną na talerzu, na stole przed domem. Jemy ją razem, ja pierwszy raz w życiu, a ona jak co dzień, dziękując Bogu za Jego dary, które zsyła każdego dnia. Mimo moich obaw zupa jest smaczna i pożywna. Daje mi siłę na dalszą drogę, w którą wyruszam wkrótce, po serdecznym pożegnaniu mojej gospodyni, która potrafiła z niczego wyczarować smaczny obiad. Mam nadzieję, że nigdy nie zabraknie pokrzyw w jej ogrodzie. U nas raczej by się coś takiego nie wydarzyło, bo wszyscy hołdują zasadzie „zastaw się, a postaw się” i nikt nie zaprasza w gościnę, nie mając niczego oprócz pokrzyw. Ale nie w Rumunii. 

Cyganie

Często sądzi się, że Rumunię w większości zamieszkują Cyganie. Jednak stanowią oni tylko 2,5 procent całego społeczeństwa. Mimo to powszechny jest u nas obraz Rumunii jako kraju Cyganów, a nawet stereotyp, że Rumun to Cygan, bo stamtąd pochodziła większość Romów, którzy do nas przyjeżdżali i żebrali na ulicach od połowy lat 90. zeszłego wieku. Dlatego, kiedy mówiłem, że będę szedł przez Rumunię, wszyscy ostrzegali, że tam mnie okradną albo zabiją, bo patrzyli na Rumunię przez pryzmat cygańskich żebraków. Faktem jest, że było ich widać w rumuńskich miastach i niektórych wioskach i czasami podchodzili do mnie, prosząc o pieniądze, zwłaszcza dzieci. Czasami mijałem też wioski w większości przez nich zamieszkałe. 

Któregoś dnia mijam taką wioskę w środkowej Rumunii, zamieszkałą przez Romów, i żegnam się na widok przydrożnego krzyża. Zaczepia mnie stary Cygan i pyta, dokąd idę. Początkowo chcę go zignorować i iść dalej, bo na pewno będzie chciał pieniędzy. Poza tym obawiam się, czy mówić mu prawdę, żeby sobie nie pomyślał, że skoro idę w tak daleką drogę, to na pewno mam pełno pieniędzy i mogę się przez to stać dla niego i innych łakomym kąskiem do ewentualnego rabunku. Jednak po chwili wahania zatrzymuję się i mówię mu, a może bardziej pokazuję, że idę pieszo z Polski do Jeruzalem. Kiedy to słyszy, ściska serdecznie moją dłoń i całuje ją. Mówi coś ze łzami w oczach, a ja nic z tego nie rozumiem i nie wiem, o co mu chodzi, chociaż jak nie wiadomo o co chodzi… ale tu nie chodzi o pieniądze. W końcu domyślam się, że on prosi o modlitwę. Też całuję go w rękę i mówię „OK”; pokazuję mu, że będę się za niego modlić. Wtedy się uspokaja, a ja żegnam się z nim i idę dalej czym prędzej, bo widzę, że całej tej scenie przyglądali się z daleka jeszcze inni Cyganie i nie wiem, jaka może być ich reakcja. 

Po jakimś czasie słyszę za sobą koński galop i domyślam się, że jedzie za mną wóz cygański. Kiedy w końcu mnie mija, nagle się zatrzymuje i wyskakuje z niego kilkunastu Cyganów. W pierwszej chwili myślę sobie, że dowiedzieli się, gdzie idę i chcą mnie okraść, więc pokazuję im, że mam puste kieszenie i nie mam pieniędzy. Oni padają jednak przede mną na środku drogi na kolana i coś krzyczą. Ze łzami w oczach całują mnie po rękach i o coś błagają. Są w różnym wieku, kobiety i dzieci zaczynają płakać, a samochody, które nadjeżdżają, głośno trąbią, nie mogąc przejechać. Obawiam się, żeby konie się nie spłoszyły i nie doszło do jakiejś tragedii. Powstaje straszny korek, bo to główna droga na Bukareszt, więc pokazuję im, żeby zeszli ze środka jezdni na pobocze, aby samochody mogły przejechać. 

Powoli dociera do mnie, o co im chodzi: proszą mnie o modlitwę i błogosławieństwo. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak się do tego zabrać i czy w ogóle mogę, bo nie jestem księdzem, ale oni na poboczu ciągle klęczą i płaczą i nie chcą wstawać, więc wyciągam nad nimi ręce i głośno mówię po polsku „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i „Pod Twoją Obronę”. Później każdego z nich przytulam, całuję w czoło i robią na nim znak krzyża. Nie wiem, skąd mi to przychodzi, ale czuję, że właśnie tak mam zrobić, bo potrzeba im ciepła i miłości, i na codzień są przez wszystkich pogardzani i wyklęci. Mieszkają na krańcach wiosek w prostych lepiankach, często cierpiąc głód i nędzę. W pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że mam tak zrobić, bo może to On chce przytulić ich do siebie moimi ramionami. 

Widzę łzy i wzruszenie w ich oczach i też jestem wzruszony, bo nie spodziewałem się czegoś takiego. Głupio mi, że tak ich oceniałem i się ich obawiałem, choć niektórzy z nich wyglądają naprawdę groźnie. Zwłaszcza ci faceci z tatuażami więziennymi, którzy teraz płaczą jak dzieci i pytają, czy mi czegoś nie potrzeba do jedzenia albo picia. Chcą mi dawać swoje pieniądze, choć nie mają ich zbyt wiele, a jeszcze przed chwilą myślałem, że to oni chcą mnie okraść. Oczywiście pieniędzy nie biorę, bo wiem, że im się bardziej przydadzą. Jedna z kobiet mówi coś i pokazuje, że boli ją głowa i prosi, żebym się jeszcze nad nią pomodlił. Nie wiem, czy mam takie „kwalifikacje”, ale jeśli ona w to wierzy, to na pewno moja modlitwa jej nie zaszkodzi, a może pomoże, więc dotykam jej głowy i modlę się w ciszy, aby Jezus uwolnił ją od bólu. Chce mi za to wcisnąć pieniądze, ale oczywiście odmawiam. 

Pytają się jeszcze, czy mi czegoś nie potrzeba, i proponują, że mnie podwiozą. Jednak odmawiam i mówię, że mam wszystko i nie skorzystam z podwózki, bo przecież idę pieszo. Pokazuję, że muszę już iść, żegnam się z nimi i idę dalej, a oni wracają wozem do wioski. Machamy jeszcze sobie na pożegnanie. Po jakiejś godzinie dochodzę do następnej wioski i kiedy przez nią przechodzę, znowu słyszę tętent kopyt końskich. Boję się, czy czasem nie wpadli na pomysł, żeby jechać za mną wozem do Jerozolimy i mnie pilotować. Kiedy się odwracam, widzę ten sam znajomy wóz i konie, ale tym razem z inną „załogą”‘. Widać tamci pożyczyli go sąsiadom. Wymieniamy porozumiewawcze uśmiechy, bo teraz już wiem, o co im chodzi i co mam robić, więc od razu pokazuję im, żeby zeszli na pobocze i historia powtarza się, z tym że tym razem do Cyganów dołącza jeszcze paru Rumunów z wioski. Po wszystkim Cyganie znowu ofiarowują mi swoją pomoc i gościnę, jednak dziękuję im i macham na pożegnanie, kiedy ich wóz oddala się, a ja idę dalej w swoją stronę, do Jeruzalem. Później od znajomej, która wykłada etnografię, dowiem się, że Cyganie wierzą, że ktoś, kto pielgrzymuje, jest jak święty, bo jest blisko Boga i może wypraszać u Niego wszelkie łaski, zwłaszcza jeśli podąża do Ziemi Świętej. Dlatego tak zareagowali na mój widok, chociaż daleko mi do świętości. 

Grill

Jest akurat niedziela, kiedy przechodzę przez Bukareszt i mam mały problem, bo jest to duże miasto i niełatwo z niego wyjść, a wkrótce zapadnie zmrok. Trochę ciężko rozbijać mi namiot na ulicy, gdzie nie do końca jest bezpiecznie. Nic nie wskazuje na to, że miasto wkrótce się skończy, więc szukam parku albo chociaż jakichś krzaków, w których mógłbym rozbić namiot. Kiedy mijam grupkę chłopaków, jeden z nich pyta łamaną angielszczyzną, dokąd idę. Odpowiadam i pytam, czy jest tutaj jakiś las albo park, gdzie mógłbym się rozbić. Mówi, że nie ma tutaj nic takiego, ale że mógłbym przespać się u niego w altanie na działce. Po chwili żegna się ze swoimi kumplami i prowadzi mnie na działki. Szczerze mówiąc, może powinienem się tego obawiać, bo nie wiem, w co się pakuję, ale nie mam innego wyjścia, muszę mu zaufać, zwłaszcza że chłopak nie wygląda na bandytę; ma jakieś 17 lat i generalnie jest w porządku. Po chwili mówi mi, że pójdziemy jeszcze do jego „godfathera”, czyli ojca chrzestnego. W sumie nie wiem, czy chodzi mu o człowieka, który zaniósł go do chrztu, czy o przywódcę miejscowej mafii, ale chcąc nie chcąc, idę za nim, gdy opowiada, jaki ten ktoś jest super. 

Przychodzimy do jakiegoś domu, na którego podwórzu akurat odbywa się grill. Jest około kilkunastu osób, przeważają faceci w średnim wieku, ale są też kobiety i dzieci. Wchodzimy i mój przewodnik przedstawia mnie gospodarzowi, który ma około czterdziestki i rzeczywiście sprawia wrażenie jakiegoś lokalnego mafiosa, jak z filmu „Gomorra”. Podaje mi rękę i zaprasza na grilla. Kiedy ściągam plecak, on chce go podnieść, ale czując jego ciężar – daje sobie spokój, żeby jego autorytet nie ucierpiał. Widzę, że ciężar plecaka zrobił na nim wrażenie i wzbudził w nim szacunek do mnie. 

Siadamy na jakichś rozkładanych krzesłach, wszędzie unosi się duszący dym z grilla. Po chwili ktoś przynosi nam tacki ze smażonym mięsem i musztardą. Rozmawiamy, on zadaje mi pytania po rumuńsku, a mój przewodnik tłumaczy je na angielski i później przekłada moje odpowiedzi na rumuński, a wszyscy wokoło słuchają. Kiedy mówię, że idę pieszo z Polski, słyszę od niego: „A, Polonia, Lech Walesa”. I śmiejąc się, pyta, czy mieliśmy prezydenta, który był elektrykiem. Wyczuwam, że nabija się z tego faktu. Nie mogę temu zaprzeczyć i nie mogę się mu w żaden sposób zrewanżować, bo nawet nie wiem, kto jest jego prezydentem i kim jest z zawodu. Jednak mówię, że u nas każdy może zostać prezydentem, nawet prosty elektryk. Niemniej sława Lecha dotarła tutaj i pa­trzą na Polskę przez jego pryzmat. Mam nadzieję, że dzisiaj nie docierają do nich wiadomości o jego „wyczynach” i dlaczego naprawdę został prezydentem. 

Rozmawiamy jeszcze jakiś czas i, kiedy zaczyna się ściemniać, impreza dogasa jak grillowy węgiel, więc żegnamy się z „ojcem chrzestnym” i jego świtą i idziemy na pobliskie działki. Tam w altanie zasypiamy wkrótce na jakichś starych łóżkach. A ja dziękuję Bogu, że zesłał mi przewodnika, którego imienia niestety już nie pamiętam, a z którego gościny korzystam, i zastanawiam się, czy byłem gościem na grillu u prawdziwego ojca chrzestnego. Rano wstajemy i idziemy: on do szkoły, a ja do Ziemi Świętej. 

Nie wiem, czy spotkani przeze mnie ludzie żyją jeszcze dziś, bo minęło już ponad dwadzieścia lat od opisanych wydarzeń. Jednak zawsze będę o nich pamiętał, zawsze będą obecni w moim sercu, chociaż z biegiem czasu ich twarze zatarły się w mojej pamięci. Jednak może jeszcze gdzieś, kiedyś ich spotkam i będę mógł się jakoś zrewanżować za pomoc i gościnę, której mi udzielili albo chcieli udzielić. A jeśli mi się to nie uda, wierzę, że Chrystus o nich będzie pamiętać, zgodnie ze swoimi słowami: „Zaprawdę to, co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnie uczyniliście”. Modlę się o to każdego dnia.

0 0 głosów
Oceń ten tekst

Mogą zainteresować Cię też:

Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x