W 1157 r. mnich Magnus z opactwa benedyktyńskiego św. Lamberta w Alpach udał się w drogę, by założyć nowy klasztor. Zabrał ze sobą figurkę Maryi z Dzieciątkiem, wykonaną z lipowego drewna. Po przejściu ponad dwustu kilometrów został napadnięty przez zbójców. Próbował uciekać, ale drogę zagrodziły mu skały.
W rozpaczy poprosił o pomoc Maryję i w cudowny sposób skały popękały, tworząc przejście i umożliwiając mnichowi ucieczkę. Cudownie ocalony zrozumiał, że właśnie to miejsce wybrała sobie Matka Boża i wybudował tam kapliczkę, w której umieścił figurkę. Jako że kapliczka przypominała z wyglądu klasztorną celę, przylgnęła do niej nazwa Maria in der Zell – Maria w celi – która z czasem przekształciła się w Mariazell. Wokół tego miejsca powstał klasztor, a wśród okolicznej ludności rozeszła się wieść – było to spowodowane wieloma cudami – że Maryja w tym miejscu chętnie wysłuchuje modlitw.
Do Mariazell
Do Mariazell coraz liczniej przybywali pielgrzymi z odległych miejsc z Austrii, Bawarii, Węgier, Chorwacji, Słowenii, Moraw i Polski. Maryję, która nosiła początkowo tytuł Wielkiej Matki Austrii, wkrótce czczono tu również jako Panią Węgier i Matkę Słowian. Zwłaszcza po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem nad wojskami tureckimi w 1683 r. rozkwitł na tych terenach Jej kult jako Tej, która ocaliła Europę przed zalewem islamu, podobnie jak przyczyniła się do ocalenia Polski przed potopem szwedzkim niewiele lat wcześniej. Natomiast pod koniec XX w., kiedy rozpadł się Związek Radziecki i wszystkie państwa socjalistyczne odzyskały suwerenność, czczono Ją tutaj jako Tę, która ocaliła Europę przed widmem komunizmu. Mariazell było i jest jednym z najstarszych i najczęściej odwiedzanych sanktuariów maryjnych w tej części Europy.
W 2012 r., w 855. rocznicę misji mnicha Magnusa, udałem się do Mariazell pieszo po raz trzeci. Pierwszy raz poszedłem tam w 2004 r. Drugi raz przechodziłem przez Mariazell przy okazji swojej pielgrzymki do San Giovanni Rotondo i Monte Sant’Angelo. Tym razem szedłem jednak nieco inaczej, bo początkowo razem z Poznańską Pieszą Pielgrzymką na Jasną Górę. Nie byłem sam, podążało ze mną około 2000 innych pielgrzymów, musiałem więc dostosować się do normalnego tempa i tego, że szedłem bez plecaka i nie spałem w namiocie, lecz u dobrych ludzi, których serdecznie pozdrawiam, jeśli czytają te słowa.
Z Częstochowy do Mariazell miałem jeszcze 600 kilometrów
Wyruszyliśmy z Poznania 6 lipca, by po 10 dniach i przejściu ponad 300 kilometrów, razem z grupą nr 2, dotrzeć przed tron naszej Matki na Jasnej Górze. Stamtąd 16 lipca udałem się w dalszą drogę. Z Częstochowy do Mariazell miałem jeszcze do przejścia około 600 kilometrów. Szedłem przez Świerklaniec, który kiedyś nazywany był małym Wersalem, ze względu na znajdujące się tam wielki park i pałace, które po wojnie zostały zniszczone przez Rosjan. Nawiedziłem po drodze sanktuarium Matki Boskiej w Piekarach Śląskich, gdzie przed wyprawą na Wiedeń modlił się król Jan III Sobieski. Szedłem w tym samym kierunku, więc uczyniłem tak samo. Udało mi się trafić akurat na Mszę św. przed cudownym obrazem Matki Bożej Piekarskiej. Tego dnia mocno padał deszcz, ale na szczęście szedłem przez Mikołów i mogłem tam przenocować u mojej siostry. Następnego dnia wyszło słońce, które towarzyszyło mi już prawie przez całą drogę, następny tydzień, niemal do samego Mariazell. Udałem się przez Rybnik, by po przekroczeniu Odry, która tam była niewielką rzeczką, przejść granicę polsko-czeską w Chałupkach. Od tej pory teren stał się pagórkowaty. Po drodze mijałem takie czeskie miasta i miejscowości jak Hluczyn, Ostrawę, Bílovec, Hranice, Uherské Hradiště, Hodonín i Brzecław. Spałem w namiocie w lasach i na polach, tam, gdzie zastał mnie zmrok, by znowu wstawać przed świtem, nim opadnie rosa i ogarnie mnie poranny chłód. Tak przeszedłem przez Czechy i znalazłem się w końcu na austriackiej ziemi. Tutaj trzeba było podążać dalej, przez ciągnące się wśród pagórków malownicze pola, co jakiś czas mijając urokliwe miejscowości, takie jak Wilfensdorf.
Pierwotnie chciałem iść przez Wiedeń i stamtąd szlakiem turystycznym do samego Mariazell, zlekceważyłem jednak dystans poniżej tysiąca kilometrów i nie zabrałem porządnych butów, tylko trampki, które niestety zupełnie się poprzecierały. Musiałem więc zmienić plany i podążać asfaltowymi drogami, unikając pełnych kamieni górskich ścieżek, dlatego przechodziłem przez Mistelbach, Ernstbrunn i Stockerau, by w końcu przekroczyć most na Dunaju w Tulln i stamtąd dotrzeć do Sankt Pölten, skąd pozostało mi jeszcze 80 kilometrów do Mariazell, do którego zamierzałem dotrzeć następnego dnia.
Pod wieczór doszedłem do miejscowości Traisen, niestety zaczęło się chmurzyć i nadeszła gwałtowna burza. Całe szczęście znalazłem dach nad głową pod podłogą jakiegoś sklepu z żywnością dla zwierząt. Było tam sucho i bezpiecznie, mimo że dookoła biły pioruny i lało, udało mi się, dzięki Bogu, schronić dosłownie w ostatniej chwili.
Spało mi się tam tak dobrze, że następnego dnia obudziłem się dopiero przed 6.00, a nie, jak planowałem, przed 4.00. Miałem do przejścia jeszcze ponad 60 kilometrów i 12 godzin, ponieważ chciałem zdążyć na wieczorną Mszę św. Zapomniałem dodać, że za Sankt Pölten krajobraz z pagórkowatego zmienił się w górski. Zaczęły się Alpy, jeszcze niezbyt wysokie, ale jednak już miejscami we znaki dawały się podejścia, tym bardziej że po nocnej burzy mżawka zamieniła się w regularny deszcz, a moje trampki już zupełnie się rozpadły i szedłem właściwie piętami po ziemi. Miałem do wyboru dwie drogi tej samej długości: główną i boczną. Wybrałem boczną, spokojniejszą, na której nie było dużego ruchu. Mijałem na niej urokliwe górskie miasteczka, jak Lilienfeld, Hohenberg czy St. Aegyd, w których czas jakby się zatrzymał.
Około 10.00 jakiś mężczyzna zatrzymał się samochodem i wysiadł z niego mimo padającego deszczu. Kiedy go mijałem, podszedł do mnie i zapytał, skąd i dokąd idę. Kiedy mu powiedziałem, pogratulował mi, chociaż nie wierzył, że zdołam w ciągu ośmiu godzin pokonać ponad 40 kilometrów i jeszcze tego samego dnia dojść do Mariazell.
Do 18.00 czasu było coraz mniej, a droga jeszcze daleka, zrezygnowałem więc z przerw i posiłków, posilając się tylko podczas marszu czekoladą. Około 15.00 przestał padać deszcz i mogłem nareszcie zdjąć pelerynę i odetchnąć, jednak nie za długo, bo teren zaczął się mocno dawać we znaki. Droga wiodła stromo pod górę, a mokry plecak ciążył coraz bardziej. Około 17.00 stało się dla mnie jasne, że nie zdążę na Mszę św. na 18.00, bowiem do Mariazell, według drogowskazów, było jeszcze 10 kilometrów; mimo to szedłem tak szybko, jak tylko mogłem. W końcu minąłem rogatki i dotarłem na plac przed bazyliką. Była 18.30. Zrezygnowany, że nie udało mi się zdążyć na czas, wszedłem do wnętrza świątyni i ku mojemu zaskoczeniu i radości okazało się, że Msza św. właśnie się zaczyna, a nie kończy.
Warto zatem było walczyć, by zdążyć. Choć wydawało się, że nie mam już żadnych szans, udało się dzięki Bogu i Jego Matce, która dodała mi sił. Maryja pomagała tak jak kiedyś naszym rycerzom na Jasnej Górze i pod Wiedniem, i na innych polach bitew, gdzie zwyciężali z przeważającymi siłami wroga, gdy wydawało się, że już wszystko stracone. Sprawiała, że odnosili zwycięstwa, jeśli tylko Jej ufali. Dziękowałem Jej za to wszystko w czasie Mszy św. Chociaż nie panowała tam taka atmosfera jak na Jasnej Górze i było może około 100 osób, a Mszę św. odprawiano po austriacku, czułem wielką radość, że zdążyłem i mogę w niej uczestniczyć, przyjmując do swego serca Ciało Boże.
Po Mszy św. ludzie się rozeszli, a ja odmówiłem jeszcze różaniec, dziękując Matce Bożej i Jej Synowi za to, że szczęśliwie udało mi się dotrzeć do Mariazell po raz trzeci, i za wszystko, czym obdarzają mnie każdego dnia. Prosiłem o potrzebne łaski i o zdrowie dla moich bliskich i wszystkich, którzy mi kiedykolwiek pomagali na szlakach moich pielgrzymek. Mimo zakazu zrobiłem Jej jeszcze kilka zdjęć. Niestety, była już 19.30 i jakiś klucznik zawołał, żebym wyszedł, bo chce zamykać. Pożegnałem się więc z Maryją.
Na placu przed bazyliką grała jakaś orkiestra, a do mnie podszedł pewien Austriak, który uczestniczył w Mszy św., i zapytał, skąd przyszedłem. Kiedy mu odpowiedziałem, zażartował, że to na moją cześć gra ta orkiestra. Wtedy dotarło do mnie, że akurat jest 25 lipca, święto św. Krzysztofa, moje imieniny. A więc dotarłem tutaj w dniu swojego patrona, po 20 dniach pielgrzymki, początkowo, przez pierwsze 10 dni, w tłumie, a od Częstochowy, przez następne 10, w samotności. Czekał mnie jeszcze powrót do domu, ale dzięki Bożej opatrzności wszystko się udało i szczęśliwie, choć z przygodami, wieczorem następnego dnia byłem już na ojczystej ziemi.
Dziękuję. Niech Matka prowadzi w pielgrzymowaniu…