Serce dzieci więźniów

Posępny dzień, dzień Wszystkich Świętych. W Dolinie Pompejańskiej padało cały tydzień, ale drugiego dnia spadł gęsty, jesienny deszcz.  Był tak nudny i zniechęcający, że miało się siłę tylko na ziewanie i przygnębiające, bezczynne leżenie.

Ludzie chodzili milcząco po ulicach, zamyśleni, z pochylonymi pod parasolami głowami. Ktoś, kto przywiązywał mniejszą wagę do opinii innych, założył już swój piękny płaszcz zimowy. Istotnie, było bardzo zimno.

Liście drzew, które od czasu do czasu spadały powoli na ziemię jeden po drugim, powodowały uczucie melancholii w duszy, sprawiały, że czułeś zimny dreszcz. Można więc było uwierzyć, że zima naprawdę przyszła dwa miesiące wcześniej. A był 2 listopada!

Dzieci więźniów, powracające z zakładów, owinięte w swoje czarne, przemoczone płaszczyki, wydawały mi się tego wieczoru mniej szczęśliwe niż zwykle. Cały wieczór spędziły w laboratoriach. Siedziały cicho i spokojnie w ławkach, oczekując na wielką śnieżycę. Ich serca wypełniał szacunek dla ćwierkających ptaszków, których gniazdko znajdowało się na suchych gałęziach wątłego drzewka. 

Naraz w podwórzu zapanował zgiełk, który później wzmagał się i wzmagał, aż osiągnął rozmiary awantury, a ponieważ drzwi, które prowadzą z podwórza do atrium przytułku były otwarte, hałas rozległ się również w pokojach i korytarzach, wypełniając cały dom. Wstałem prędko, i będąc raczej źle usposobiony wobec naruszających spokój publiczny, pobiegłem szybko schodami w dół. Ach, jaka miła niespodzianka na mnie czekała! Jaka wzruszająca scena rozegrała się przede mną!

– Tam w chacie był biedny chłopiec! – zawołał Tyrolczyk Silvio Zenoniani. Miał twarz rozpromienioną, tak jak ktoś, kto wie, że zrobił coś dobrego. Pokazał mi obszarpanego chłopca, którego trzymał za rękę.

– Spójrzcie, jaki jest mokry. Słyszeliśmy, jak płakał. Nie chciał z nami przyjść.

– Dałem mu chleb, ponieważ był głodny – dodał inny.

– Dałem jeszcze kasztany – powiedział trzeci.

I rzeczywiście, ten biedny chłopiec, którego dźwigali prawie z ziemi, miał tylko jednego buta. Jego bosa stopa była cała zakrwawiona. Nie posiadał również czapki. Miał za to ręce pełne chleba i kasztanów, które mocno przyciskał do piersi. Ten nędznik naprawdę wzbudzał współczucie! Czuł się zagubiony, o czym świadczyły wytrzeszczone, wciąż jeszcze pełne łez oczy. Poza tym musiał umierać z zimna, gdyż gwałtowne dreszcze wstrząsały wszystkimi częściami jego ciała.

Tym, dla których istotny jest wygląd zewnętrzny, opowiem w kilku słowach o naszym wędrownym młodzieńcu. Tak go będziemy bowiem odtąd nazywać. Ma on niskie czoło przysłonięte rozczochranymi włosami. Jego oczy przypominają oczy myszy. Policzki są brunatne. Na prawym widnieje olbrzymia, zakrwawiona blizna, która powstała wskutek oparzenia. Sięga ona aż do początku krótkiej i mocnej szyi. Inną cechą charakterystyczną chłopca jest płaski nos z szerokimi nozdrzami. Uwagę zwracają też wygięte w prawo, nieregularne usta. Grymas ten jest efektem wspomnianego oparzenia. Wargi zaś, łączące się niczym pąk kwiatu, zdają się poszukiwać nosa.

Jak znalazł się w Dolinie Pompejańskiej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym przedstawić jedną z tych wstrząsających historii, które rozgrywają się w najniższych kręgach społecznych. Wolę jednak spuścić zasłonę milczenia na wszystko to, co mogłoby się wydać nieciekawe, i przejść od razu do sedna sprawy.

Z wypowiedzi małych dzieci więźniów oraz z informacji, które dotarły do mnie później, wynikało, że ten chłopak nie chce dłużej mieszkać ze swoją przyrodnią siostrą. Łatwo zresztą zrozumieć powody takiej decyzji. Matka jego bowiem od pięciu miesięcy przebywała w więzieniu. Ojciec natomiast został zabity przez brata, kiedy ten był jeszcze mały. Biedaczysko wolał więc życie tułacze niż żebraczą miłość krewnych, którzy mu jeszcze zostali.

Przybył do Pompejów i tutaj próbował zarobić pieniądze, nosząc walizki podróżnych. Świadczył też drobne usługi dorożkarzom. Oni, niestety, często odpłacali mu klapsami. W niedzielę wraz z dziećmi z Pompejów przychodził na naszą katechezę, aby nauczyć się czynić znak krzyża. Dotąd tego nie potrafił, mimo że miał już 14 lat. Podczas kilku wizyt w przytułku chłopiec otrzymał od nas mundurki. Spał w pobliżu Sant’Abbondio, na polach albo pod ławką. Był szczęśliwy, gdy mógł zaszyć się w stogach siana, w stodołach lub w jakichś przypadkiem otwartych stajniach.

– Dlaczego nie pozwalasz mu spać z nami? – mówili mi wiele razy chłopcy z szóstej drużyny.

– Także on jest synem więźnia… – przekonywali.

Zawsze kiedy go widzieli, starali się, abym wysłuchał ich głosów. Nie mogłem oczywiście odpowiedzieć oschłym nie na tak serdeczne i usilne prośby, bo to na pewno by ich obraziło. Wahałem się więc, obiecywałem, zapewniałem ich, ale nie byłem w stanie go przyjąć do przytułku. Nasi chłopcy nie byli zadowoleni i starali się zaradzić temu, czemu ja nie podołałem.

Bartolo i jego wychowankowie
Bartolo i jego wychowankowie

Mimo to biedne łobuzy z wioski zrobiły w drzwiach dziurę. Przez nią dzieci więźniów podawały im chleb, którego odmawiały sobie w stołówce. Zauważyliśmy to, ale nie chcieliśmy nigdy pozbawić się wielkiej radości, jaką czerpaliśmy z widoku biedaków, dających jedzenie jeszcze biedniejszym od siebie.

Pod drzwiami, najczęściej w czasie śniadania i pory obiadowej, pojawiał się nasz chłopiec-wędrownik. Następnego dnia, kiedy dzieci jadły śniadanie, zza płotu wystawił głowę dobrze nam znany biedaczek. Pobiegli mu na spotkanie Austriak Zenoniani, później Arturo, a potem Tomassoni z Romagni. Wkrótce otoczyła go cała szósta drużyna, przynosząc mu chleb i zadając milion pytań.

– Gdzie śpisz w nocy? – zapytał jeden.

– Tej nocy spałem tam – i wskazał na małą szopę zrobioną z kawałków drewna zdartych z płotu. Przeznaczona była dla baranka, na którego z utęsknieniem czekali. Moi podopieczni patrzyli zdziwieni i poruszeni… Po chwili ciszy, chłopiec jedząc ostatni gryz chleba, dodał:

– Ale i tak przemaka…

W tym momencie dał się słyszeć silny głos prefekta, który wzywał do zachowania porządku. Wszyscy rozeszli się więc jak gromada wróbli. Chłopiec-wędrownik wymknął się pomiędzy sztachetami płotu i już go więcej tego dnia nie widziano.

W czasie poobiedniej przerwy można było zobaczyć wszystkich chłopców silących się jak mrówki albo pszczoły robotnice wokół szałasu, który nazywali domkiem. Wydaje mi się, że ta jednomyślność, ta zgoda, ten pośpiech, w jakim się uwijali były czymś niecodziennym. Wszystkim przyświecał jeden cel: chcieli przygotować miękkie łoże. Naprawiali również dach i boki szopy tak, by nie dostawały się do niej już więcej woda i wiatr.

Biedny chłopiec! Ach, musiałby posprzątać szopę na święta, gdyby miał w niej dłużej zagościć i sypiać w łóżku, które było bardziej odpowiednie dla baranka niż dla czternastolatka. Zdajcie sobie sprawę, że szałas ma rozmiary niewiele większe niż metr sześcienny.

Wszystko, o czym teraz opowiadam dzieje się pierwszego listopada. Tego dnia – jak już wspomniano – padało cały czas i było naprawdę zimno. Nasi chłopcy nie mogli kontynuować dzieła restauracji szałasu, choć o tym myśleli. Nie mieli też czasu, by zapewnić jedzenie swemu podopiecznemu, który cierpiał głód i chłód. Nie znalazłszy lepszego schronienia, udał się do szałasu przeznaczonego dla baranka. Miał nadzieję, że otrzyma od kogoś z przytułku choć kromkę chleba. Przebywał tam dwie długie godziny. Zapadły już ciemności. Widząc, że dzieci więźniów udały się do swoich sal i wszędzie zapanowała cisza, zaczął szlochać. Jego nadzieje spełzły na niczym. Tę noc musiał spędzić głodny. Biedny chłopak!

Jednak Opatrzność czuwała nad nim. Z nieznanego mi powodu, prefekt zszedł właśnie na podwórze. W pewnym momencie wydało mu się, że usłyszał w oddali coś w rodzaju jęczenia. Zatrzymał się. Zaczęły mu drżeć nogi, serce szybciej biło w piersi. Co się stanie? Nastawia uszu… i jęki stają się coraz silniejsze! Oczywiście, ktoś tam jest i płacze… Idzie jeszcze dwa kroki w przód i słyszy głośne, rozdzierające szlochanie. Don Abbondio traci głowę. Boi się. Zostaje mu tylko tyle siły, by wziąć nogi za pas. Biegnie szybko do przytułku. Przypadek sprawił, że napotkał właśnie szóstą drużynę, która szła do spowiedzi.

– Tam jest ktoś, kto umiera – zawołał zdyszany. Jego oczy budziły strach.

– Och! To jest tamten chłopak! – powiedział Aurelio. Kiedy oni naradzali się, co zrobić, Silvio zrezygnował ze spowiedzi, porzucił drużynę i pobiegł do szałasu. Potknął się dwa razy i upadł na brzuch prosto w błoto. Nie dbał jednak o siebie. Nie odczuwał strachu, choć nie miał latarki. Myślał o biednym chłopcu. Trzymając mocno chleb, który przechowywał cały wieczór właśnie dla niego, dotarł do szałasu. Świetnie, Silvio! Niech Bóg na zawsze zachowa twoje dobre serce. Za dzielnym chłopcem pobiegło innych pięciu z jego gromady. Chociaż byli zaopatrzeni w latarki, a niektórzy także w kije, zdarzało się im upadać. Silvio zaś wyciągnął tego biedaka za nogi na zewnątrz. Następnie towarzyszył mu w drodze do przytułku. Miłymi słowami dodawał chłopcu odwagi. Obiecywał, że komendant przytułku zaakceptuje go na zawsze.

Wszyscy chcieli go zobaczyć. Każdy miał coś, by mu ofiarować. W tym momencie wszedłem ja. Dzieci jednak wcale się nie uspokoiły. Wręcz przeciwnie, powstało jeszcze większe zamieszanie. Wszyscy wstawiali się za odnalezionym chłopcem. Wybuchła ogromna wrzawa. Nasi podopieczni przekrzykiwali się nawzajem. Nie skończyliby, gdybym nie obiecał im oficjalnie, że chłopiec zostanie razem z nimi w przytułku, przynajmniej na jakiś okres.

I teraz powiedzcie mi, że my marnujemy czas i pieniądze, wychowując biedne dzieci więźniów! Powiedzcie mi, że ci chłopcy są z natury przestępcami! Ach! Dajcie mi serca, takie jak ich, a ja dam wam ludzi uczciwych.

Fragmenty opowiadania.

Autor: bł. Bartolo Longo

0 0 głosów
Oceń ten tekst
Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x