Piękna historia o wierze, nadziei i miłości

Historia, którą wam przedstawię wydarzyła się naprawdę, a wszelkie przedstawione w niej osoby wcale nie są przypadkowe. Chcę wam opowiedzieć o wierze, nadziei i miłości, starając się używać prostych słów i przekazać coś ważnego, coś być może niektórych z was rozśmieszy, rozgniewa, zadziwi lub przeciwnie – zainspiruje, wzbudzi na nowo do życia, zmusi do weryfikacji zachowań i poglądów. Nikogo z was nie zamierzam pouczać, a moja historia wcale nie musi być wzorem, jak należy postępować. Chcę tylko, abyście mnie wysłuchali, bo to, co powiem, jest wypełnieniem przyrzeczenia i obietnicy, którą złożyłam kilka miesięcy temu.

Półtora roku temu na mnie i moją rodzinę spadł ogromny cios – diagnoza nowotworu złośliwego u osoby bardzo mi bliskiej. To wiadomość, która przenika całe ciało i przeszywa serce. Prysnął czar spokojnego i beztroskiego życia, a rozpoczęła się walka z czymś tak naprawdę nieobliczalnym. Do tej pory zajęci własnym życiem zjednoczyliśmy siły i staraliśmy się stawić temu czoła. Dobre wiadomości nadeszły bardzo szybko. Większość lekarzy uznała, że choroba nie jest zaawansowana, a operacja, która się odbyła, ostatecznie wyeliminowała problem. Pozostało podziękować Bogu za łaskę zdrowia i wrócić do swoich spraw. Tak – dokładnie tak, jak powiedziałam – podziękować i zapomnieć. Jaka była moja wiara w tamtym czasie ? Roszczeniowa. Choć czasami nieświadomie, ale ileż to razy traktujemy modlitwę na zasadzie transakcji handlowej – ja proszę, Ty spełniasz. A jeśli nie dostaję tego, o co proszę, to widocznie Ciebie nie ma i pozostaje liczyć na siebie. Trudno jest wierzyć. Bo przecież nie ma Boga w tragediach, które nas dotykają ani w chwilach szczęścia, które zawdzięczamy głównie sobie. Człowiek rozumny potrafi sobie wszystko realnie wytłumaczyć, a wiarę pozostawia osobom starszym lub naiwnym.

Często w sytuacji, gdy jesteś chory lub dzieje się coś złego słyszysz od wielu słowa: „Musisz wierzyć, że będzie dobrze”. Zatem w co lub w kogo konkretnie?

W krótkim czasie doszło do kolejnej operacji, która była następstwem, jak się okazało, błędów i zaniedbań poprzednich lekarzy. I kolejna straszna diagnoza. Lekarz pocieszał i zapewniał, że tym razem wszystko jest na dobrej drodze, wdrożył kilkumiesięczne leczenie. Zapytałam wówczas Boga – czego Ty od nas chcesz? Z drugiej strony dziękowałam Mu za to, że wreszcie spotkaliśmy na naszej drodze kompetentnych lekarzy.

W kościele św. Józefa w Opalenicy wisi obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. W tamtym czasie klęczałam przed nim prawie codziennie. Zwróciłam się do Matki Bożej i zaczęłam odmawiać różaniec. Jedną małą cząstkę, codziennie. Nie byłam jednak w tej modlitwie wytrwała, nużyła mnie i szybko przy niej zasypiałam.

Po kilku miesiącach po zakończonym leczeniu biopsja ku zdziwieniu lekarzy i naszym ponownie wykazała komórki nowotworowe. Kolejna operacja i wynik, który sugerował rozsianie komórek nowotworowych w orga­nizmie. Co wtedy czuliśmy, wiedząc, że medycyna nie ma już nic więcej do zaproponowania? Pamiętam, że fragment modlitwy Ojcze nasz: „Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi” wyjątkowo mnie drażnił. Nie godziłam się z tym, nie rozumiałam. Po co zatem się modlić, jeśli Bóg i tak uczyni coś wedle swej woli i z pewnością nie jest MIŁOŚCIĄ?

W moim sercu zrodził się bunt, pojawiały się pytania, które nie dawały spokoju. W końcu musiałam wybrać: albo oprę się na osi wiary, albo z niej zrezygnuję; albo dostanę taką łaskę, że będę mogła w pełni świadomie wierzyć i żyć nie tylko dla siebie, ale i dla drugiego człowieka, albo będę całkowicie zapatrzona w siebie i to nie będzie miało nic wspólnego z wiarą.

Wróciłam do wiary, szukając ratunku dla siebie, ale przede wszystkim dla tej chorej osoby, która dała mi życie; dla kogoś, kto był, jest i będzie dla mnie wszystkim, i którego kocham od zawsze.

Zrozumiałam, że musimy się modlić wszyscy całą rodziną, wyrzekając się grzechu, wolnego czasu i wszelkich przyjemności. I że należy zwrócić się do Boga, jak małe dziecko do Ojca, ugiąć kolana w wielkiej pokorze. Przypadkowo dowiedziałam się o Nowennie Pompejańskiej, która polega na odmawianiu co najmniej trzech części różańca codziennie przez 54 dni. Aspekt wytrwałości jest w tej modlitwie bardzo ważny. Całą swoją nadzieję upatrzyliśmy w modlitwie różańcowej i Matce Bożej Królowej Różańca Świętego. Błagaliśmy o łaskę, której tak bardzo potrzebowaliśmy i pragnęliśmy – łaskę zdrowia.

Modliła się najbliższa i dalsza rodzina, modlił się również ktoś bardzo dla mnie ważny i bliski memu sercu – człowiek, z którym planowałam związać swoje życie. Nie potrafię wyobrazić sobie większego dowodu miłości ponad to, że ten człowiek pomógł mi w ciszy i spokoju swego serca i charakteru przejść przez najgorsze momenty mojego życia. Człowiek, który usłyszał z moich ust najgorsze słowa wynikające z mojej niemocy i rozpaczy, człowiek który kazał wierzyć, gdy ja tak bardzo wątpiłam, człowiek, który we wszystkim pokładał nadzieję i wszystko przetrzymał, który walczył o mój uśmiech i kawałek miejsca w moim przepełnionym bólem sercu. Wreszcie człowiek, który nie unosił się gniewem o czas, który zabierałam jemu, a przeznaczałam na modlitwę różańcową.

Gdy pojawiła się choroba w naszej rodzinie, plany związane ze ślubem stanęły pod wielkim znakiem zapytania. Z jednej strony ogromna radość, z drugiej ból i brak pewności co przyniesie kolejny dzień. Taki blask słońca spowity mgłą. Czekaliśmy.

To wówczas złożyłam przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy przyrzeczenie, że jeśli otrzymamy łaskę, o którą prosimy, to ślub zaplanujemy na pierwszą sobotę października, w wigilię Święta Matki Bożej Królowej Różańca Świętego, a ja tego dnia wygłoszę świadectwo Jej wielkiej chwały i potęgi. Przyrzekłam także, że od tego dnia będę na każdej sobotniej nowennie do Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Kościele, będę też odprawiała nabożeństwo 15-stu sobót, które przygotowuje wiernych na przyjęcie wielkich łask w dniu jej Święta – 7 października tego roku.

Dni upływały nam na modlitwie, także do św. Rity, św. Ojca Pio, św. Judy Tadeusza. Byliśmy jak skała, silni wiarą, wzmocnieni nadzieją doznawaliśmy w tym czasie łask i małych cudów, których po ludzku nie da się wytłumaczyć żadnym racjonalnymi argumentami ani wiedzą lekarzy. Wiem, że na niejednych twarzach pojawił się teraz uśmiech politowania, ale jestem w pełni świadoma i pewna swoich słów i odpowiedzialności, jaka się z tym wiąże. To, co widzieliśmy i odczuliśmy, nikt nie jest w stanie zakwestionować.

Terminy badań kontrolnych odwlekały się w czasie, za to termin ślubu zbliżał się wielkimi krokami. Lekarze, chcąc upewnić się, jak dalece choroba jest zaawansowana, zlecili badanie PET (jest to najczulsza metoda wykrywania wszystkich komórek nowotworowych w organizmie). Termin tego badania z lipca został nieoczekiwanie przesunięty na 6 września, czyli na miesiąc przed ślubem.

Ślub w parafii w Opalenicy
Ślub w parafii w Opalenicy

Przygotowywałam się do ślubu, w myślach powtarzając: „Matko Boża – ja pamiętam a Ty? Pomóż nam, jeśli nie ze względu na mnie, to na mojego przyszłego męża, który absolutnie nie zasłużył sobie na to wszystko”.

W dniu badania USG, które poprzedzało badanie PET siedziałam w poczekalni razem z moją mamą, trzymając różaniec na kolanach, nie bacząc na to, że oczy wszystkich oczekujących w kolejce są skierowane na nasze dłonie. Podczas badania okazało się, że węzły chłonne od wielu miesięcy znacznie powiększone wróciły do normy i nie ma śladu wznowy.

Na wyniki badania PET musieliśmy czekać dwa tygodnie.

18 września tego roku otrzymaliśmy wynik badania – brak komórek nowotworowych w organizmie, żadnych śladów wznowy.

3 października był ostatnim dniem drugiej nowenny pompejańskiej, którą odmawialiśmy od maja tego roku.

Przypadek? Zbieg okoliczności? Cud? Każdy z was niech sam sobie odpowie na to pytanie. Dla mnie odpowiedź na nie pozostanie tajemnicą wiary.

Karolina

5 1 głos
Oceń ten tekst
Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Czy podoba Ci się ten tekst? – Zostaw opinię!x